Jak sobie poradzić po stracie psa.....
Aleście napisały ...hu hu hu .Ja siedzę z bólem łba .COś się mi chyba z cisnieniem dzieje i oczywiście mam już strach .Ja jestem bardzo wrazliwa na tematy zwierząt ale i zdrowia ,ach w ogóle jestem jak zając na miedzy .Jakby siedziało 1000 osób i uderzył by piorun to 999 osób by dalej siedziało a ja bym była na suficie .Jesli chodzi o jakieś sprawy w pracy to jestem opanowana i potrafię w miarę racjonalnie myśleć ale jeśli coś się dzieje ze mną lub kimś bliskim albo z jakimś zwierzem dostaje małpiego rozumu .Stąd chyba ta nadwrażliwość .Jedyne chyba co musicie moje drogie zrobić to czekac i przeczekać ale pomóc sobie specjalistą bo coś to za długo trwa .Już zaczynam się zastanawiać czy to moze ja taka "nieczuła "jestem ze mi tak .........gładko przeszło moje wycie ale chyba rzeczywiście chodzi tu o okolicznośći śmierci naszych zwierząt .Choroba i wiek u mnie były nieodwracalne u was było inaczej .Kati -przypadek po prostu z koszmaru ,Pimpula -choroba wygrała przy młodym jeszcze wieku .Teraz czytałam na pasku że w w łódzkim -czyli moin województwie zginęła w wypadku 14 latka .Straszne .Co do twoich Mario pytań jak Bóg może pozwalać na takie cierpienia ...nie miejsce tu na takie rozważania ale u nas w kościele jest taka pieśń -Im większy krzyż tym niebo bliżej ,przedziwnie nas doświadcza Bóg ....Może u was przebiega to inaczej teraz cierpicie katusze ale potem będzie równowaga ,u mnie tak jak już pisałam wyłam ,jakoś się pozbierałam ale co jakiś czas mam jakieś jazdy nerwowe gdzie nie mogę jeśc ,spać itd,itp .Podziwiam ludzi którzy się niczym nie przejmują i żyją jak gdyby nigdy nic ,będą żyć 100 lat .
Wiem co masz na mysli i zgadzam się z tym. Byłam przed chwilą w pobliskim sklepie i znowu rozbeczałam się już na ulicy.
Mijałam miejsca i klatki ,gdzie jeszcze nia tak dawno wieszalam ogłoszenia o zaginięciu Katii a potem je zradością zdejmowałam. Bylam taka dumna,że się znalazła, bo juz tyle osob mowiło,żebym sobie dała spokój bo jej nie odnajdę.
Gorąco jest nadal, a mnie ogarnął żal,że nie wypalił mój plan z wyprowadzaniem jej na smyczy(taki miałam plan bo ona bardzo rwała się na dwór po tym odnalezieniu, widocznie te ponad 3 tyg. poza domem na wolności zrobiły swoje),teraz mogłabym z nia wyjść. Za każdym razem jak schodzę po schodach na klatce przypomina mi się jak ostrożnie niosłam torbę-transporter z nią na kolejne wizyty do weta. Była taka kochana, tak dzielnie to znosiła.....Nie nie mogę dalej pisać, może jak się uspokoję.
Mijałam miejsca i klatki ,gdzie jeszcze nia tak dawno wieszalam ogłoszenia o zaginięciu Katii a potem je zradością zdejmowałam. Bylam taka dumna,że się znalazła, bo juz tyle osob mowiło,żebym sobie dała spokój bo jej nie odnajdę.
Gorąco jest nadal, a mnie ogarnął żal,że nie wypalił mój plan z wyprowadzaniem jej na smyczy(taki miałam plan bo ona bardzo rwała się na dwór po tym odnalezieniu, widocznie te ponad 3 tyg. poza domem na wolności zrobiły swoje),teraz mogłabym z nia wyjść. Za każdym razem jak schodzę po schodach na klatce przypomina mi się jak ostrożnie niosłam torbę-transporter z nią na kolejne wizyty do weta. Była taka kochana, tak dzielnie to znosiła.....Nie nie mogę dalej pisać, może jak się uspokoję.
Ach Mario nie płacz już proszę .....to był wypadek ,nikt nie mógł tego przewidzieć ,chyba nikt nawet nie słyszał o podobnym przypadku .Dzisiaj jak wylazłam z kościoła przebiegł obok mnie piękny rudo -czarny kotek w ostatniej chwili zauważyłam że miał urwaną tylną łapkę ,wisiał mu kikut już chyba zagojony ,okropne ale wyglądał na zadbanego i był dośc żywotny to znaczy szybko biegł i schował się w takim tuneliku odprowadzającym deszczówkę ,wyglądał z niego .Wołałam ale nie wyszedł ,pewnie się mnie bał .
Aniu, przykro mi,że się zle czujesz, to napewno wpływ tych koszmarnych upałow, ja tez to żle znoszę.Kupiłam zimne piwo może mi będzie lepiej......Podobno od wtorku ma być chłodniej.
Aniu, a może teraz adoptujesz jakiegoś kociaka, one potrafią dogadać się z psem. U mojej synowej ich stara sznaucerka przyjęła już 4-go kota. Moja pierwsza kotka ta co w wieku 12l. odeszla na raka ,dołączyła do 5l.wtedy suczki i byla zgoda.ania05 pisze:Ach Mario nie płacz już proszę .....to był wypadek ,nikt nie mógł tego przewidzieć ,chyba nikt nawet nie słyszał o podobnym przypadku .Dzisiaj jak wylazłam z kościoła przebiegł obok mnie piękny rudo -czarny kotek w ostatniej chwili zauważyłam że miał urwaną tylną łapkę ,wisiał mu kikut już chyba zagojony ,okropne ale wyglądał na zadbanego i był dośc żywotny to znaczy szybko biegł i schował się w takim tuneliku odprowadzającym deszczówkę ,wyglądał z niego .Wołałam ale nie wyszedł ,pewnie się mnie bał .
Zobaczysz jak koty fajnie mruczą dając uspokojenie......Ale Cię namawiam, i tak wiem co powiesz....Aha, można jeszcze robić oklady z kota na bolące miejsca, przekonalam Cię?
Oj Mario nie przekonasz mnie bo po pierwsze mój pies jest wariatem i nie toleruje ...delikatnie powiedziane ....kotów a po drugie mam dużo ptaków w wolierach na dworze i miałam już przypadek że kot-jakiś obcy - urwał papudze nogę prze oczka w siatce więc nie ma szans ...Kiedyś karmiłam mnóstwo kotów bo jakaś kotka przyprowadziła raz 4 a drugi raz 3 maluchy .Niektóre były chore ,nie miały sierści a była zima ,Ja miałą Funię która jak widziała kota to dostawała szału ale tak je wykarmiłam że wyrosły na tygrysy i sierśc im odrosła od razu .Kupowałam im codziennie wątróbkę :)Potem z tego pierwszego miotu zawiozłam znajomemu na wieś chyba 2 ,do niedawna jeszcze u niego były więc miały dobrze bo to było chyba z 10 lat temu a ten drugi miot po prostu poszedł w swoją stronę ,nie wiem co się z nimi stało .
Dziękuję Mario, że o mnie pamiętałaś. To bardzo miłe, że chociaż tutaj ktoś jest w stanie mnie zrozumieć i poprostu wspierać... Właśnie skończyłam nadrabiać zaległości w wątku po długiej nieobecności a trwało to tak długo bo wylałam przy tym morze łez.
Witam Cię Elenar - jeszcze nie miałyśmy okazji wymienić postów. Przyjmij ode mnie wyrazy ogromnego współczucia z powodu odejścia Twojego Przyjaciela.
Właśnie wróciłam z wakacji. Długo zastanawiałam się czy taki wyjazd jest w tej chwili odpowiednim pomysłem, jednak ostatecznie stanęło na tym, że wyjechałam z myślą o oderwaniu się chociaż na moment od rzeczywistości i chwili odpoczynku. Myślę, że było mi to potrzebne. Był to dla mnie czas wielu przemyśleń, rozpaczy i buntu. Z jednej strony ciągle modlę się za moją Kruszynkę a z drugiej moje rozdarte serce krzyczy "Jak to możliwe, że Bóg na to pozwolił? Jak to możliwe, że odebrał mi mojego Skarbeczka w taki sposób?". Kiedy wydawało mi się, że może już powoli zacznę powracać do normalności i znowu znajdę w moim życiu jakiś sens, dzisiaj wszystko powróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy wróciłam do pustego domu i nikt mnie nie powitał radośnie skacząc od progu i liżąc po twarzy, kiedy znowu zajrzałam do pudełka w którym trzymam wszystkie rzeczy mojego Pieseczka wybuchnęłam tak ogromnym płaczem jak wtedy kiedy moje Słoneczko umierało w moich ramionach. Podupadłam też na zdrowiu. Czekam na wyniki badań, które będą decydujące. Dostałam od lekarza leki uspokajające. Jestem w stanie przespać po nich spokojnie noc, jednak w ciągu dnia nie czuję się po nich najlepiej. Nie widzę, żadnej nadziei na przyszłość. Czasem poprostu myślę, że lepiej by było gdybym i ja odeszła. Może chociaż spotkałabym wtedy mojego Skarbeczka... Coraz poważniej rozważam wizytę u psychiatry. Może terapia u psychologa przyniosłaby jakiś pozytywny rezultat? Jednak na to potrzebne jest skierowanie właśnie od psychiatry... Moje życie zmnieniło się w bezsensowaną egzystencję, bo czuję, że teraz już zwyczajnie nie mam już dla kogo żyć... Bardzo wycofałam się ze wszystkich kontaktów z niegdyś bliskimi i ważnymi dla mnie osobami. Sama widzę, że stałam się bardzo apatyczna, wycofana bez jakichkolwiek sił i chęci do życia, ale jednocześnie nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Boję się, że nigdy nie nadejdzie taki dzień w którym ze zroumieniem i spokojem pomyślę o tym, że mój Pysio odszedł. Był dla mnie taką ostoją, dawał siłę, sprawiał że się uśmiechałam, nadawał mojemu zyciu sens i wypełniał je po brzegi radością i miłością. Naprawdę był moim jedynym, wyjątkowym, najwspanialszym Przyjacielem. A ja? Tak poprostu go zawiodłam... Mam ogromny żal o to, że nikt, żaden weterynarz nie uprzedził mnie, że może umrzeć. Że być może to mogły być jesgo ostatnie dni, chwile. Gdybym wcześniej o tym wiedziała myślę, że zachowałabym się zupełnie inaczej. Każdy wmawiał mi, że cukrzyca i zespół cushinga to takie choroby z którymi Pieski żyją latami i nie odczuwają żadnych dolegliwości. A ja w to bardzo chciałam wierzyć i nie dopuszczałam do siebie myśli, że może być inaczej... Dostawał bardzo silne leki. Ciągle widzę jak w tych ostatnich dniach brałam go na ręce i na siłę wpychałam te wszytskie tabletki i osłonę na żołądek do gardła. On na mnie wymiotował. Miałam pogryzione do krwi całe ręce. Płakałam wtedy z tej ogromnej bezsilności bo przecież wiedziałam, że to ma mu pomóc i poprostu staram się ulżyć mu w chorobie, a z drugiej czułam się jak oprawca, jakbym robiła mu najgorszą krzywdę. Próbowałam negocjować z weterynarzem mniejsze dawki, czy odsunięcie w czasie ich podawania kiedy bardzo źle zaczął reagować, jednak wet mnie ponaglał i tłumaczył, że leczenie musi być już rozpoczęte i tabletki muszą być regularnie podawane. Wtedy pilnowałam podawania tych leków co do minuty z płaczem i wyrzutami sumienia wpychałam mu je na siłę do gardła, chociaż widziałam jak bardzo tego nie lubił i jak bardzo się bronił. Musiałam tak robić, bo w jedzeniu nie chciał ich wogóle przyjmować. Na ten moment nie wiem czy to wymiotowanie i inne objawy były efektem właśnie tych tabletek czy może rozległego nowotworu mózgu, który mógł już atakaować również ośrodek wymiotny. Wiem jedno - gdyby ktoś mi wprost powiedział, że to właśnie nowotwór mózgu, który jest u Piesków praktycznie nieuleczalny, nie męczyłabym go tymi lekami, kroplówkami itd. tylko zrobiła wszystko żeby jego ostatnie dni pełne były radości i przyjemności, a nie wizyt u weterynarzy, zastyrzków itp. Czuję, że wyrzuty sumienia nie znikną nigdy. Czuję się jak najgorszy zwyrodnialec. Tak wiele dałabym za to żeby cofnąć czas i zmienić to wszystko. On obdarował mnie tak ogromną i bezinteresowną miłością, a ja odwdzięczyła się w ten sposób. Dzisiaj mijają cztery lata odkąd przekroczyłam razem z moim Maleńkim Przyjacielem próg naszego domu. Mario, w odpowiedzi na Twoje pytanie - Moja Perełeczka nie doczekała nawet swoich czwartych urodzin, zabrakło tygodnia. Kończę bo łzy płyną coraz większymi strumieniami. Chyba już nigdy nie zaznam spokoju...
Witam Cię Elenar - jeszcze nie miałyśmy okazji wymienić postów. Przyjmij ode mnie wyrazy ogromnego współczucia z powodu odejścia Twojego Przyjaciela.
Właśnie wróciłam z wakacji. Długo zastanawiałam się czy taki wyjazd jest w tej chwili odpowiednim pomysłem, jednak ostatecznie stanęło na tym, że wyjechałam z myślą o oderwaniu się chociaż na moment od rzeczywistości i chwili odpoczynku. Myślę, że było mi to potrzebne. Był to dla mnie czas wielu przemyśleń, rozpaczy i buntu. Z jednej strony ciągle modlę się za moją Kruszynkę a z drugiej moje rozdarte serce krzyczy "Jak to możliwe, że Bóg na to pozwolił? Jak to możliwe, że odebrał mi mojego Skarbeczka w taki sposób?". Kiedy wydawało mi się, że może już powoli zacznę powracać do normalności i znowu znajdę w moim życiu jakiś sens, dzisiaj wszystko powróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy wróciłam do pustego domu i nikt mnie nie powitał radośnie skacząc od progu i liżąc po twarzy, kiedy znowu zajrzałam do pudełka w którym trzymam wszystkie rzeczy mojego Pieseczka wybuchnęłam tak ogromnym płaczem jak wtedy kiedy moje Słoneczko umierało w moich ramionach. Podupadłam też na zdrowiu. Czekam na wyniki badań, które będą decydujące. Dostałam od lekarza leki uspokajające. Jestem w stanie przespać po nich spokojnie noc, jednak w ciągu dnia nie czuję się po nich najlepiej. Nie widzę, żadnej nadziei na przyszłość. Czasem poprostu myślę, że lepiej by było gdybym i ja odeszła. Może chociaż spotkałabym wtedy mojego Skarbeczka... Coraz poważniej rozważam wizytę u psychiatry. Może terapia u psychologa przyniosłaby jakiś pozytywny rezultat? Jednak na to potrzebne jest skierowanie właśnie od psychiatry... Moje życie zmnieniło się w bezsensowaną egzystencję, bo czuję, że teraz już zwyczajnie nie mam już dla kogo żyć... Bardzo wycofałam się ze wszystkich kontaktów z niegdyś bliskimi i ważnymi dla mnie osobami. Sama widzę, że stałam się bardzo apatyczna, wycofana bez jakichkolwiek sił i chęci do życia, ale jednocześnie nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Boję się, że nigdy nie nadejdzie taki dzień w którym ze zroumieniem i spokojem pomyślę o tym, że mój Pysio odszedł. Był dla mnie taką ostoją, dawał siłę, sprawiał że się uśmiechałam, nadawał mojemu zyciu sens i wypełniał je po brzegi radością i miłością. Naprawdę był moim jedynym, wyjątkowym, najwspanialszym Przyjacielem. A ja? Tak poprostu go zawiodłam... Mam ogromny żal o to, że nikt, żaden weterynarz nie uprzedził mnie, że może umrzeć. Że być może to mogły być jesgo ostatnie dni, chwile. Gdybym wcześniej o tym wiedziała myślę, że zachowałabym się zupełnie inaczej. Każdy wmawiał mi, że cukrzyca i zespół cushinga to takie choroby z którymi Pieski żyją latami i nie odczuwają żadnych dolegliwości. A ja w to bardzo chciałam wierzyć i nie dopuszczałam do siebie myśli, że może być inaczej... Dostawał bardzo silne leki. Ciągle widzę jak w tych ostatnich dniach brałam go na ręce i na siłę wpychałam te wszytskie tabletki i osłonę na żołądek do gardła. On na mnie wymiotował. Miałam pogryzione do krwi całe ręce. Płakałam wtedy z tej ogromnej bezsilności bo przecież wiedziałam, że to ma mu pomóc i poprostu staram się ulżyć mu w chorobie, a z drugiej czułam się jak oprawca, jakbym robiła mu najgorszą krzywdę. Próbowałam negocjować z weterynarzem mniejsze dawki, czy odsunięcie w czasie ich podawania kiedy bardzo źle zaczął reagować, jednak wet mnie ponaglał i tłumaczył, że leczenie musi być już rozpoczęte i tabletki muszą być regularnie podawane. Wtedy pilnowałam podawania tych leków co do minuty z płaczem i wyrzutami sumienia wpychałam mu je na siłę do gardła, chociaż widziałam jak bardzo tego nie lubił i jak bardzo się bronił. Musiałam tak robić, bo w jedzeniu nie chciał ich wogóle przyjmować. Na ten moment nie wiem czy to wymiotowanie i inne objawy były efektem właśnie tych tabletek czy może rozległego nowotworu mózgu, który mógł już atakaować również ośrodek wymiotny. Wiem jedno - gdyby ktoś mi wprost powiedział, że to właśnie nowotwór mózgu, który jest u Piesków praktycznie nieuleczalny, nie męczyłabym go tymi lekami, kroplówkami itd. tylko zrobiła wszystko żeby jego ostatnie dni pełne były radości i przyjemności, a nie wizyt u weterynarzy, zastyrzków itp. Czuję, że wyrzuty sumienia nie znikną nigdy. Czuję się jak najgorszy zwyrodnialec. Tak wiele dałabym za to żeby cofnąć czas i zmienić to wszystko. On obdarował mnie tak ogromną i bezinteresowną miłością, a ja odwdzięczyła się w ten sposób. Dzisiaj mijają cztery lata odkąd przekroczyłam razem z moim Maleńkim Przyjacielem próg naszego domu. Mario, w odpowiedzi na Twoje pytanie - Moja Perełeczka nie doczekała nawet swoich czwartych urodzin, zabrakło tygodnia. Kończę bo łzy płyną coraz większymi strumieniami. Chyba już nigdy nie zaznam spokoju...
Dżuniu ,każdy robi to co w danej chwili uważa za najlepsze dla swojego pupila .Ja np.znam pana który darzy swoje psy miłoscią ale w obliczu choroby ,oczywiście nieuleczalnej usypia bez leczenia .Najpierw uważałam to za okropnosc ale teraz widzę w tym sens .Ja też walczyłam do ostatnich chwil ,ostatnie tygodnie to tylko lecznica kroplówki ,leki i tak w kółko .Musismy dalej z tym żyć ,ze świadomościa że już nic nie udało się zrobić .Takie jest życie .Można tylko wyciągnąc z tego wnioski ,czy zrobimy inaczej w obliczu następnego przypadku ?Nie wiem .Kązdy z nas życzył by sobie żeby jego pupil żył 30 lat i odszedł we śnie na naszych kolanach .No niestety tak nie będzie .
Droga Dżuniu! Rozumiem co czujesz, czytając Twój post zauważyłam podobieństwo twoich wyrzutow do Elenar. Myślę,że mogłybyście sobie dużo powiedzieć. Ale moim zdaniem z tego co piszesz chcialaś dla Perełki jak najlepiej i byłas posłuszna
zaleceniom weta. Bo kto by pomyślał,że wet nie ma racji, chcemy dla naszych pupili jak najlepiej dlatego im ufamy. Ale jak
życie pokazuje nie zawsze oni mają rację. ja też pod koniec leczenia mojej Katii podpowiedzialam,że może szybciej osuszy ranę i zagoi zwykły Dermatol i zastosowałyśmy to .Efekt był super, ale wetka byla na tyle wspaniała ,że nie czuła się urażona,
że ja laik coś jej sugeruję tylko zgodziła się z moją sugestią.Dzieki temu Katia w ciagu tygodnia zakończyła leczenie.Wiem
doskonale co czujesz bo mój żal rownież nie słabnie ani na jotę. Dobrze,że są osoby na tym forum , ktore to rozumieja
i cierpliwie wspierają. może zgladaj tu częściej jak nie masz z kim dzielić bólu. Sama nie wiem co Ci jeszcze poradzić bo sama jeszcze nie jestem na etapie pocieszania. Jak czytałas moje dzisiejsze posty to wiesz,że jeszcze beczę i ciagle potrzebuję bratniej duszy do wsparcia.Przytulam Cię chociaż na odległość i pisz jak najczęsciej.
zaleceniom weta. Bo kto by pomyślał,że wet nie ma racji, chcemy dla naszych pupili jak najlepiej dlatego im ufamy. Ale jak
życie pokazuje nie zawsze oni mają rację. ja też pod koniec leczenia mojej Katii podpowiedzialam,że może szybciej osuszy ranę i zagoi zwykły Dermatol i zastosowałyśmy to .Efekt był super, ale wetka byla na tyle wspaniała ,że nie czuła się urażona,
że ja laik coś jej sugeruję tylko zgodziła się z moją sugestią.Dzieki temu Katia w ciagu tygodnia zakończyła leczenie.Wiem
doskonale co czujesz bo mój żal rownież nie słabnie ani na jotę. Dobrze,że są osoby na tym forum , ktore to rozumieja
i cierpliwie wspierają. może zgladaj tu częściej jak nie masz z kim dzielić bólu. Sama nie wiem co Ci jeszcze poradzić bo sama jeszcze nie jestem na etapie pocieszania. Jak czytałas moje dzisiejsze posty to wiesz,że jeszcze beczę i ciagle potrzebuję bratniej duszy do wsparcia.Przytulam Cię chociaż na odległość i pisz jak najczęsciej.
Witaj dzuniu. Wiedz, ze doskonale rozumiem co teraz czujesz. Czuję podobnie. Mnie tez nikt nie uprzedził, ze może zdarzyć się coś tak dramatycznego tak gwałtownie. Do czwartku byłam z wetką codziennie na telefonie. Konsultowałam z nią wszystko, włącznie z tym ile probiotyku udaje mi się podać. To ona zadecydowała o przedłużeniu antybiotyku. Martwiłyśmy się czy nie pojawi się biegunka. Jednak nawet ona nie przewidziała, ze może zdarzyć się coś tak strasznego w tak krótkim czasie. Przerabiałam biegunki u swoich szynszyli, przerabiałam wzdęcia. Z weterynarzami rozmawiałam zawsze szczegółowo o wszystkim, zadawałam mnóstwo pytań. W sprawie podania leku rozrzedzającego dzwoniłam nawet do lecznicy w innym województwie z prośbą o poradę. Jednak tak się złożyło, ze nie miałam wiedzy o tym, ze sobotnie pojawienie się biegunki może zakończyć się niedzielną śmiercią pomimo stosowania leków. W najczarniejszych snach nie przewidziałam tego. Dopiero wet w klinice 24h powiedział, ze coś takiego może zdarzyć się w sposób gwałtowny. Wyrzucam sobie również, ze nie dostał antybiotyku wcześniej, kiedy był w dobrej kondycji ogólnej. Bo ja już 2 tygodnie wcześniej widziałam, ze coś jest nie tak gdzieś w jego nosku. Byłam u 2 wetów, którzy podali najpierw zastrzyk przeciwzapalny, potem zalecili krople do oka. Dopiero kiedy nie przechodziło, a zwierzak czuł się coraz gorzej, za 3 razem podano antybiotyk. Wyrzucam sobie, ze nie przewidziałam tylu rzeczy. Również to, ze wtedy w sobotę byłam taka zmęczona i niemyśląca. A to właśnie wtedy ważył się los mojego skarba... Tylko, ze ja o tym nie wiedziałam...
Bo widzisz, w zwykłych sytuacjach nie uświadamiamy sobie tak bardzo dotkliwie swojej niedoskonałości. Dopiero kiedy zdarzy się coś nieodwracalnego, zauważamy jak bardzo jesteśmy niedoskonali i jak niewielki mamy wpływ na bieg wydarzeń. Dodatkowo, właśnie wtedy widzimy dobitnie jak duże znaczenie mają rożne sploty okoliczności, na które nie mamy wpływu. Jak np to, ze do najbliższej lecznicy czynnej w niedzielę mam ponad 20km albo to, ze właśnie wtedy w tej lecznicy był ogromny ruch i weterynarze zwyczajnie nie dawali rady.
Nie masz obiektywnych powodów do obwiniania siebie. Chciałaś wyleczyć swojego ulubieńca, ten cel Ci przyświecał nieustannie. Robiłaś, co mogłaś by był zdrowy. Jednak były rzeczy, na które nie miałaś wpływu. Zawsze tak jest, z tym, ze tylko czasami tak boleśnie uświadamiamy to sobie. Twoje poczucie winy odczuwane teraz jest czymś normalnym w żałobie, jest przejawem niepogodzenia się, a nie winą obiektywną.
Bo widzisz, w zwykłych sytuacjach nie uświadamiamy sobie tak bardzo dotkliwie swojej niedoskonałości. Dopiero kiedy zdarzy się coś nieodwracalnego, zauważamy jak bardzo jesteśmy niedoskonali i jak niewielki mamy wpływ na bieg wydarzeń. Dodatkowo, właśnie wtedy widzimy dobitnie jak duże znaczenie mają rożne sploty okoliczności, na które nie mamy wpływu. Jak np to, ze do najbliższej lecznicy czynnej w niedzielę mam ponad 20km albo to, ze właśnie wtedy w tej lecznicy był ogromny ruch i weterynarze zwyczajnie nie dawali rady.
Nie masz obiektywnych powodów do obwiniania siebie. Chciałaś wyleczyć swojego ulubieńca, ten cel Ci przyświecał nieustannie. Robiłaś, co mogłaś by był zdrowy. Jednak były rzeczy, na które nie miałaś wpływu. Zawsze tak jest, z tym, ze tylko czasami tak boleśnie uświadamiamy to sobie. Twoje poczucie winy odczuwane teraz jest czymś normalnym w żałobie, jest przejawem niepogodzenia się, a nie winą obiektywną.
Aniu, zadroszczę Ci,że jesteś juz na tym wyższym poziomie, mam na mysli żal po pupilu. Ciekawa jestem czy ja tego doczekam? Jeszcze jeste we mnie tyle żalu i niezrozumienia dla tego co się stało. Ja ciagle (powtarzam jak mantrę) przyłapuję
się na tym,że ciagle jeszcze czekam na moją Katinkę. Takie same uczucia ma osoba z którą koresponduję (ta co jej kotek
udusił się w oknie uchylnym). Ona też ciagle podświadomie czeka na tego kota, też myślała ,że ten kot się u niej zestarzeje.
Za kilka dni będzie 2 mies, od wypadku a ona nadal nie może sie z tym pogodzić i tez robi sobie wyrzuty,że gdyby byla w domu lub nie zostawila tych cholernych okien uchylonych to kotek by żył. Tez koszmarny przypadek , bo kot mial rok jak moja Katia i zdrowy, też stracił życie przez uduszenie. Chwilami wydaje mi się,że już się zamknę bo temat koszmarnej śmierci mojej kici już wyczerpałam ,ale ciagle człowiekiem targają emocje i chyba pęknie jak wrzód jak się przed kimś nie wywnętrzy. Sama wiesz jak to boli. Oby więcej osób było tak wrażliwych,że żadnej potrzebującej tu na forum duszyczki nie pozostawiasz bez
odpowiedzi i wsparcia. Chociaz sama już czasem przyznajesz ,że masz już wszystkiego po kokardy. nie dziwię się, bo rola pocieszacza jest trudna i wyczerpująca. Ale chyba masz satysfakcję,że wątek załozony przez Ciebie tak ladnie się kręci i daje ukojenie tylu osobom. Oby więcej takich ludzi bylo to swiat byłby lepszy Kocham Cię za To!
się na tym,że ciagle jeszcze czekam na moją Katinkę. Takie same uczucia ma osoba z którą koresponduję (ta co jej kotek
udusił się w oknie uchylnym). Ona też ciagle podświadomie czeka na tego kota, też myślała ,że ten kot się u niej zestarzeje.
Za kilka dni będzie 2 mies, od wypadku a ona nadal nie może sie z tym pogodzić i tez robi sobie wyrzuty,że gdyby byla w domu lub nie zostawila tych cholernych okien uchylonych to kotek by żył. Tez koszmarny przypadek , bo kot mial rok jak moja Katia i zdrowy, też stracił życie przez uduszenie. Chwilami wydaje mi się,że już się zamknę bo temat koszmarnej śmierci mojej kici już wyczerpałam ,ale ciagle człowiekiem targają emocje i chyba pęknie jak wrzód jak się przed kimś nie wywnętrzy. Sama wiesz jak to boli. Oby więcej osób było tak wrażliwych,że żadnej potrzebującej tu na forum duszyczki nie pozostawiasz bez
odpowiedzi i wsparcia. Chociaz sama już czasem przyznajesz ,że masz już wszystkiego po kokardy. nie dziwię się, bo rola pocieszacza jest trudna i wyczerpująca. Ale chyba masz satysfakcję,że wątek załozony przez Ciebie tak ladnie się kręci i daje ukojenie tylu osobom. Oby więcej takich ludzi bylo to swiat byłby lepszy Kocham Cię za To!
Oj Mario dziękuję .....no tak święta to ja nie jestem .To nie jest tak że ja już zapmniałam o bólu i łzach ,przypominając sobie te ostatnie chwile zawsze mam łzy w oczach i ściśnięte gardło .Tego nie da się zapomnieć ,można tylko zatrzeć trochę ból i tęsknotę .Nawet teraz jak o tym pisze to już mam gulę w gardle .Ja mówię że nawet leząc na katafalku będe płakać za moimi pieskami .Chciałabym oddalić jakoś od Was ten najgorszy żal bo wiem co to znaczy żyć w takim smutku i bezsilności ,ale nie ma na to sposobu mogę tylko napisac jak to przebiegało ze mną .I tak jak już pisałam u mnie być może łatwiej poszło bo pies był już wiekowy i do tego śmiertelnie chory .U was mogły jeszcze żyć ale widzicie jak to jest ,stało sie inaczej .Czy będziemy potrafiły wyciągnąc z tego wnioski ,czy zmienią się nasze priorytety życiowe ?Może tutuaj jest jakiś głębszy sens tego wszystkiego ?Na to pytanie jeszcze nie umiem odpowiedzieć .
Dziewczyny, wciąż wracam myślami do tamtej feralnej soboty i w myślach robię wszystko inaczej. Wyobrażam sobie pozytywny przebieg zdarzeń i to, ze dzisiaj juz zdrowego wypuszczę na wybieg
Tak strasznie się obwiniam, ze nie uratowałam go. Ze go zawiodłam i doprowadziłam do tego, co się stało. Nie umiem sobie z tym poradzić.
Od kiedy tylko widziałam, ze coś mu dolega, czyli te 2 tygodnie wcześniej, nieustannie go obserwowałam pod kątem wszystkiego - samopoczucia, jedzenia, wypróżniania. Zrywałam się w nocy w nerwach i biegłam zobaczyć czy wszystko z nim ok. Od kiedy była już właściwa diagnoza i jego stan się pogorszył, ja byłam zajęta wyłącznie nim. Nie wychodziłam z domu i nie myślałam o niczym innym. Tak strasznie ciężko było mi ogarnąć sytuację, żeby zadbać o wszystko właściwie, niczego nie przeoczyć. Nie chciał pić, nie chciał jeść, nie chciał przyjmować leków. Kiedy po 3 dobach przyjmowania antybiotyku nie było żadnej poprawy z noskiem i wciąż ciężko mu się oddychało, zaczęłam się martwić jeszcze bardziej. Dzwoniłam do wetki, pytałam czy nie zmienić antybiotyku lub nie podać mu czegoś wspomagającego. Dowiedziałam się, ze widocznie ropy jest tak dużo w zatokach, ze antybiotyk słabo penetruje. Ale nie znają żadnego leku rozrzedzającego, który można podać szynszylowi. Żaden wet w moim mieście wojewódzkim nie umiał mi czegoś polecić - takich leków nie ma zatwierdzonych dla gryzoni. Dopiero w Krakowie polecono mi sprawdzony lek. Lek działał, trochę pomagał, a ja tak bardzo cieszyłam się. Siedziałam przy klatce całe dnie i większą część każdej nocy, przez cały tydzień prawie w ogóle nie spałam. Non stop: picie, jedzenie, leki, inhalacje. Liczyłam wypijane mililitry płynów, ilość zjadanego jedzenia, analizowałam każdego dnia stan brzuszka, siku i kupę oraz to ile ma ruchu. Starałam się znaleźć kompromis pomiędzy męczeniem go leczeniem a ilością niezbędnego odpoczynku. Przeklinałam cholerną klatkę za to jaka jest niewygodna, bolały mnie ręce i nogi. Czasami już nie wiedziałam czy w danym momencie ważniejsze jest żeby się napił, zjadł czy może masaż brzuszka. Sądziłam, ze wszystko idzie w dobrym kierunku, ze będzie zdrowy...
Tak strasznie się obwiniam, ze nie uratowałam go. Ze go zawiodłam i doprowadziłam do tego, co się stało. Nie umiem sobie z tym poradzić.
Od kiedy tylko widziałam, ze coś mu dolega, czyli te 2 tygodnie wcześniej, nieustannie go obserwowałam pod kątem wszystkiego - samopoczucia, jedzenia, wypróżniania. Zrywałam się w nocy w nerwach i biegłam zobaczyć czy wszystko z nim ok. Od kiedy była już właściwa diagnoza i jego stan się pogorszył, ja byłam zajęta wyłącznie nim. Nie wychodziłam z domu i nie myślałam o niczym innym. Tak strasznie ciężko było mi ogarnąć sytuację, żeby zadbać o wszystko właściwie, niczego nie przeoczyć. Nie chciał pić, nie chciał jeść, nie chciał przyjmować leków. Kiedy po 3 dobach przyjmowania antybiotyku nie było żadnej poprawy z noskiem i wciąż ciężko mu się oddychało, zaczęłam się martwić jeszcze bardziej. Dzwoniłam do wetki, pytałam czy nie zmienić antybiotyku lub nie podać mu czegoś wspomagającego. Dowiedziałam się, ze widocznie ropy jest tak dużo w zatokach, ze antybiotyk słabo penetruje. Ale nie znają żadnego leku rozrzedzającego, który można podać szynszylowi. Żaden wet w moim mieście wojewódzkim nie umiał mi czegoś polecić - takich leków nie ma zatwierdzonych dla gryzoni. Dopiero w Krakowie polecono mi sprawdzony lek. Lek działał, trochę pomagał, a ja tak bardzo cieszyłam się. Siedziałam przy klatce całe dnie i większą część każdej nocy, przez cały tydzień prawie w ogóle nie spałam. Non stop: picie, jedzenie, leki, inhalacje. Liczyłam wypijane mililitry płynów, ilość zjadanego jedzenia, analizowałam każdego dnia stan brzuszka, siku i kupę oraz to ile ma ruchu. Starałam się znaleźć kompromis pomiędzy męczeniem go leczeniem a ilością niezbędnego odpoczynku. Przeklinałam cholerną klatkę za to jaka jest niewygodna, bolały mnie ręce i nogi. Czasami już nie wiedziałam czy w danym momencie ważniejsze jest żeby się napił, zjadł czy może masaż brzuszka. Sądziłam, ze wszystko idzie w dobrym kierunku, ze będzie zdrowy...
Aniu, ja już sama nie wiem co pisać, jak widzisz długo już to robię na tym forum. Z pewnością gdyby nie to forum byloby mi
jeszcze gorzej bo musiałabym wszystkie mysli, niepokoje tłumić w sobie. A tak chociaż jest z kim pogadać. Oczywiście
odpaliłam komp bo smutek mnie dopadł i jak zwykle -Katia na tapecie a ja w bek. Zamieściłam to jej zdj. jak zaginęła, potem
jak się odnalazła to patrząc na tę fotkę powtarzałam sobie ,że już nie muszę z żalem patrzeć bo moja Katiunia znalazła się.
NIe myślałam ani przez chwilę,że tak szybko znowu będę musiała z żalem patrzeć na to zdj.i beczeć na jego widok.Masz rację,
utrata młodego ,zdrowego zwierzaczka jest trudniejsza niż wiekowego i chorego. To tak jak porownanie babci i dziecka.
Wiadomo,że z babcią bylismy dłużej i zżylismy się ale ona nacieszyła się życiem a takie dziecko, ktore odchodzi miało wszystko
przed sobą i chociaż było się z nim krotko to wg. mnie żal jest większy.Tak trudno się z tym pogodzić. Ja naprawdę boję się
tego upływającego czasu bez mojej kici bo żal , tęsknota i niezrozumienie ciagle narasta i nic nie słabnie.Jest mi dzisiaj bardzo smutno na dodatek jest pochmurno i taki dzień jeszcze bardziej przygnębia.Wiesz,że ja jeszcze nie byłam na grobie Katii, po prostu nie mam odwagi, boję się,że jak tam pójdę to tak się rozkleję,że już nie wrócę.Moj zięć ją pochował bo ja
byłam w takim szoku,że nie byłam w stanie brać w tym udziału.Robię sobie wyrzuty z tego powodu ale jestem bardzo słaba psychicznie i nic na to nie poradzę.Dziękuję Ci za wszystkie piękne słowa i za cierpliwość do mnie.
jeszcze gorzej bo musiałabym wszystkie mysli, niepokoje tłumić w sobie. A tak chociaż jest z kim pogadać. Oczywiście
odpaliłam komp bo smutek mnie dopadł i jak zwykle -Katia na tapecie a ja w bek. Zamieściłam to jej zdj. jak zaginęła, potem
jak się odnalazła to patrząc na tę fotkę powtarzałam sobie ,że już nie muszę z żalem patrzeć bo moja Katiunia znalazła się.
NIe myślałam ani przez chwilę,że tak szybko znowu będę musiała z żalem patrzeć na to zdj.i beczeć na jego widok.Masz rację,
utrata młodego ,zdrowego zwierzaczka jest trudniejsza niż wiekowego i chorego. To tak jak porownanie babci i dziecka.
Wiadomo,że z babcią bylismy dłużej i zżylismy się ale ona nacieszyła się życiem a takie dziecko, ktore odchodzi miało wszystko
przed sobą i chociaż było się z nim krotko to wg. mnie żal jest większy.Tak trudno się z tym pogodzić. Ja naprawdę boję się
tego upływającego czasu bez mojej kici bo żal , tęsknota i niezrozumienie ciagle narasta i nic nie słabnie.Jest mi dzisiaj bardzo smutno na dodatek jest pochmurno i taki dzień jeszcze bardziej przygnębia.Wiesz,że ja jeszcze nie byłam na grobie Katii, po prostu nie mam odwagi, boję się,że jak tam pójdę to tak się rozkleję,że już nie wrócę.Moj zięć ją pochował bo ja
byłam w takim szoku,że nie byłam w stanie brać w tym udziału.Robię sobie wyrzuty z tego powodu ale jestem bardzo słaba psychicznie i nic na to nie poradzę.Dziękuję Ci za wszystkie piękne słowa i za cierpliwość do mnie.
Mario to zmień tapetę na kompie ,ja musiałam pochowac wszystko z czym mie się kojarzyła sunia .Mam wrażenie dziewczyny że troszeczkę niepotrzebnie analizujecie w kółko to co się stało .......trzeba odciągnąc myśli a nie jeszcze pogłębiać ....i się dobijać .Elenar powtórzę jeszcze raz zrobiłąś wszystko a nawet więcej ,ale choroba wygrała .Myślę że ani jenda ani druga nie pożegnałyście jeszcze swoich zwierząt dlatego wciąż kołujecie się w kółko .Pozwólcie im odejść .
-
- Informacje
-
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 35 gości