Jak sobie poradzić po stracie psa.....
Dzień dobry.. przed swiętami uspałam mojego ukochanego psa, miał niewydolność wielonarządowa i nowotwór sledziony, byl ze mna niecale 10 lat , czuje sie jak morderca, dostalam nowego psa, ale ciagle porównuje go do Tajsona , wydaje mi sie ze nie zasluguje na to zeby go miec, bo zabralam zycie istocie ktora mnie kochala najbardziej na swiecie, a ja go zawiodlam, czy ktos z was musial tez podiac taka decyzje, czy kiedys przestane sie obwiniac:( czuje sie tak paskudnie
Dzisiaj rano samochód przejechał mi psa... 2,5 letniego springer spaniela. Mieliśmy 2 psiaki: Robina i kundelkę o imieniu Karmi. Karmi wybiegła na drogę, udało jej się przebiec na drugą strone jezdni, a Robin, który ja zawsze strofuje, poleciał po nią i już nie zdażył... Usłyszałam tylko uderzenie i krzyk syna. Boli strasznie, cały dzień płaczę i nie mogę się opanować, nie jadłam, starałam się być twarda- dla dzieci, ale teraz juz nie mogę wytrzymać. O tej porze Robin zwykle kładł się koło mnie i czekał aż się położe, czasem kładł pysk na moich kolanach i patrzył w oczy...Musiałam go wygłaskać, uśpić i mogłam wrócić do pracy. W nocy kładł mi się na nogach i tak spał dopóki się nie obudziłam: czy to była 5 czy 10 rano- zawsze na mnie czekał.... Jak ja jutro wstanę??? Zawsze biegł za mną, pytałam: budzimy dzieci? biegł budzić... Budzimy Karmi- tak samo.... Radosny, kochany, mokry nochalek.... Przepraszam, że tak smucę, ale nie wiem czy ktoś z mojego otoczenia jest w stanie zrozumieć co odczuwam "To tylko pies, weźmiesz innego..." Wcale nie! to nie był tylko pies. Ja go kochałam i dalej go kocham. Był moim powiernikiem, przyjacielem, cudem.... Pękło mi serce. Nigdy tak po nikim nie cierpiałam. Może jutro się obudzę a ten dzień okaże się snem? oby, bo inaczej nie chcę sie obudzić...
...ja rowniez podjelam decyzje o uspieniu mojego ukochanego Savo..to bylo 22.12.2019...moj amstaffopitbul mial niecale 10 lat...zaluje i mam wyrzuty...chcialabym cofnac czas...z drugiej strony zostawienie sprawy jej naturalnej kolei az sam umrze podczas kolejnego i kolejnego ataku padaczki...ile mialby tego przezyc zeby uznac,ze juz wystarczy?! ...Zawsze zostaje to poczucie tak mi sie wydaje...a moze zdarzylby sie cud...?i by to minelo...z tym musimy zyc...taki byl nasz wybor. Mysle,ze kiedy spotkamy sie po drugiej stronie wtedy zrozumiemy,ze to byla dobra decyzja.Ja wiem,ze ja chcialabym, aby ktos skrocil moje cierpienie. Jezeli kogos kochasz nie myslisz o sobie,tylko o nim...My teraz cierpimy,ale nasi ukochani juz nie. Wam, tym ktörzy tak bardzo kochaliscie swoje zwierzeta moge tylko powiedziec,ze one mialy szczescie Was poznac,a Wy szczescie poznac ich. Tak jak my po naszej smierci nie bedziemy chcieli widziec naszych bliskich ukochanych placzacych,tak na pewno nasi czworonozni przyjaciele nie chca widziec nas cierpiacych. Taka milosc wiaze nas na cale zycie tu na ziemi i tam po drugiej stronie;ta milosc sie nie konczy. Kocham Cie Savo,wiem ze sie spotkamy...
Ostatnio zmieniony 24 lutego 2020, 21:53 przez KajaSavo, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Posty:1
- Rejestracja:29 kwietnia 2020, 13:06
Straciłam pół roku temu owczarka, czułam się jakby ktoś z rodziny umarł. Trzeba to przeboleć, do dziś miejsce jego w ogrodzie jest puste i leży obroża gdzieś na balkonie. Musiałam trochę się oderwać od ciągłego myślenia o stracie przyjaciela, zapisałam się na warsztaty taneczne , muzyczne aby oderwać głowę. Znalazłam ciekawe warsztaty z improwizacji, można się trochę pośmiać. Obecnie nie mam przyjaciela, może kiedyś kogoś przygarnę
-
- Posty:1
- Rejestracja:15 lipca 2020, 00:20
Witam
Chciałam opisać swoją sytuację...bo nie mam z kim porozmawiać..a czuję, że muszę to z siebie wyrzucić. Otóż mój pies (typu labrador, bo bez rodowodu) odszedł ode mnie w 12.07.2020 o godzinie 11.10. Miał 7 lat...a przygarnęliśmy go nie wiedząc, że to będzie pies w typie labradora, a okazało się, że jednak. Był to piesek bardzo kochany przez wszystkich i rozpieszczony. Spał ze mną na łóżku, dosłownie miał wszystko....jednak od początku był chorowity. Często chytał gardło, miał problemy z nerami, a to znowu operacja nogi, itd. Rok temu zdiagnozowano u niego rozstrzeń serca i dawano mu trzy miesiące życia. Niestety pierwszy objaw małego zasłabnięcia miał trzy lata temu..jednak wtedy bardziej z weterynarzem podejrzewaliśmy, że się uderzył o coś.,, miał wtedy robione ekg, rtg i inne badania. W tamtym roku jednak dość poważnie zasłabnął, po rtg klatki odesłano nas na echo serca, bo było widać, że już serce powiększone. Konsultowaliśmy się z dwoma kardiologami i też śmigaliśmy do nich na kontrolę ponad 60 km w jedną stronę. Miał dobrane leki - vetmedin, benakor i inne...kroplówki, witaminy itd..leczenie miesięczne wychodziło 700-1000 zł. Nawet kupiłam mu koncentrator tlenu, nauczyłam się dawać kroplówki. W tamtym roku na wakacjach brał też furosemid, jednak zrujnował mu nerki..walczyliśmy na kroplówkach dwa tygodnie...nie chciał jeść wiec karmiliśmy go ze strzykawki papkami. I udało się go uratować. Trzymał się dobrze, aż do 12 maja... nagle osłab i ciężko oddychał, oczywiście konsultacja - lekarz powiedział, że bardzo się pogorszyło...ale i tak długo żył i to prawdziwy cud. Oczywiście kolejne leki...jednak znowu nerki...tutaj w czerwcu udało się ustabilizować, jednak wszedł w niewydolność...o do 12 lipca był karmiony na papkami na siłę. Piesek osłab, leżał sobie, siedział - ale nie miał dużo sił, szybko się męczył - jednak nie cierpiał cieszył się bardzo, że jest z nami, dlatego nie chciałam go uśpić. Wynosiliśmy go na podwóko ,zeby się załatwił. Jednak w domu, kiedy mu się bardzo chciało wolał zasłabnąć nic się sam z siebie zsiusiać na podkład... i czasem zdarzało się, że nam mdlał, jednak szybko tlen i dochodził do siebie. I właśnie w niedziele...wyniosłam go na pole... dwa razy nie mógł się wypróżnić...po czym wyrwał mi się i pobiegł za winogrono, gdzie się dosłownie położył i ciężko oddychał... zawołałam męża i wzięliśmy go na łóżko, żeby podać tlen... kilka sekund, a on zasłab...po czym przestał oddychać, wywalił siny język...robiliśmy reanimację, oddychanie, po 3 minutach adrenalina...ale nic to nie dało...między czasie piesek się posikał, teraz mam straszne wyrzuty sumienia - że niepotrzebnie go wzięłam z podórka tak szybko, że może by poleżał i wstał i zrobił siku na polu, a tak to ja go wzięłam do domu, a on się zestresował, że zrobi siku w domu i zasłab:( i że może popełniłam gdzieś błąd podczas reanimacji:( mąż mówi, że zrobiliśmy wszystko co mogliśmy ... i że nawet jak by zaskoczył to za chwilę mógł by znowu mieć zapaś i że to już ten moment nadszedł, że by się męczył już bardzo, jak byśmy go odratowali...mam takie wyrzuty sumienia, tal bardzo tęsknie... nie wiem czy on mi wybaczy to kiedykolwiek, to wszystko moja wina... nie zasługiwałam na niego...
Chciałam opisać swoją sytuację...bo nie mam z kim porozmawiać..a czuję, że muszę to z siebie wyrzucić. Otóż mój pies (typu labrador, bo bez rodowodu) odszedł ode mnie w 12.07.2020 o godzinie 11.10. Miał 7 lat...a przygarnęliśmy go nie wiedząc, że to będzie pies w typie labradora, a okazało się, że jednak. Był to piesek bardzo kochany przez wszystkich i rozpieszczony. Spał ze mną na łóżku, dosłownie miał wszystko....jednak od początku był chorowity. Często chytał gardło, miał problemy z nerami, a to znowu operacja nogi, itd. Rok temu zdiagnozowano u niego rozstrzeń serca i dawano mu trzy miesiące życia. Niestety pierwszy objaw małego zasłabnięcia miał trzy lata temu..jednak wtedy bardziej z weterynarzem podejrzewaliśmy, że się uderzył o coś.,, miał wtedy robione ekg, rtg i inne badania. W tamtym roku jednak dość poważnie zasłabnął, po rtg klatki odesłano nas na echo serca, bo było widać, że już serce powiększone. Konsultowaliśmy się z dwoma kardiologami i też śmigaliśmy do nich na kontrolę ponad 60 km w jedną stronę. Miał dobrane leki - vetmedin, benakor i inne...kroplówki, witaminy itd..leczenie miesięczne wychodziło 700-1000 zł. Nawet kupiłam mu koncentrator tlenu, nauczyłam się dawać kroplówki. W tamtym roku na wakacjach brał też furosemid, jednak zrujnował mu nerki..walczyliśmy na kroplówkach dwa tygodnie...nie chciał jeść wiec karmiliśmy go ze strzykawki papkami. I udało się go uratować. Trzymał się dobrze, aż do 12 maja... nagle osłab i ciężko oddychał, oczywiście konsultacja - lekarz powiedział, że bardzo się pogorszyło...ale i tak długo żył i to prawdziwy cud. Oczywiście kolejne leki...jednak znowu nerki...tutaj w czerwcu udało się ustabilizować, jednak wszedł w niewydolność...o do 12 lipca był karmiony na papkami na siłę. Piesek osłab, leżał sobie, siedział - ale nie miał dużo sił, szybko się męczył - jednak nie cierpiał cieszył się bardzo, że jest z nami, dlatego nie chciałam go uśpić. Wynosiliśmy go na podwóko ,zeby się załatwił. Jednak w domu, kiedy mu się bardzo chciało wolał zasłabnąć nic się sam z siebie zsiusiać na podkład... i czasem zdarzało się, że nam mdlał, jednak szybko tlen i dochodził do siebie. I właśnie w niedziele...wyniosłam go na pole... dwa razy nie mógł się wypróżnić...po czym wyrwał mi się i pobiegł za winogrono, gdzie się dosłownie położył i ciężko oddychał... zawołałam męża i wzięliśmy go na łóżko, żeby podać tlen... kilka sekund, a on zasłab...po czym przestał oddychać, wywalił siny język...robiliśmy reanimację, oddychanie, po 3 minutach adrenalina...ale nic to nie dało...między czasie piesek się posikał, teraz mam straszne wyrzuty sumienia - że niepotrzebnie go wzięłam z podórka tak szybko, że może by poleżał i wstał i zrobił siku na polu, a tak to ja go wzięłam do domu, a on się zestresował, że zrobi siku w domu i zasłab:( i że może popełniłam gdzieś błąd podczas reanimacji:( mąż mówi, że zrobiliśmy wszystko co mogliśmy ... i że nawet jak by zaskoczył to za chwilę mógł by znowu mieć zapaś i że to już ten moment nadszedł, że by się męczył już bardzo, jak byśmy go odratowali...mam takie wyrzuty sumienia, tal bardzo tęsknie... nie wiem czy on mi wybaczy to kiedykolwiek, to wszystko moja wina... nie zasługiwałam na niego...
Moje słoneczko odeszło wczoraj. Czuję ogromną pustkę w sercu. Nie mogę opanować łez. Zawsze był..tuż obok mnie, chodził za mną krok w krok, do łazienki, do kuchni, na ogród. Zawsze był. Czułam zapach jego główki, łapek, de wielkie labradorkowe oczka świeciły jak lampka nocą. Roumielismy się bez słów. Był kochanym misiem. Nazywałam go Psikotką.... bo łasił się niczym kotek... taka moja labusiowa Bazylowa psikotka. Jeździł z nami w góry, nad morze, zabieraliśmy na harce do lasu, grał z synkiem w piłkę. Czasami rozkładaliśmy mu kocyk na kanapie i leżał z tygi długimi kopytkami ogrzewajac się kominkiem... nie sposób zrozumieć. Dlaczego on? Przecież labradory chorują tylko na stawy,
we wszystkich poradnikach..tylko na stawy... nikt nie pisał, że właśnie
nerki mi go zabiorą.. Miał 11 lat 6 miesięcy i 24 dni. Nerki go przechytrzyły. Robiliśmy od stycznia kroplówki. Dzień w dzień. Wyniki się poprawiły. Jaka to była radość. Będzie znów jadł.... w czerwcu nastąpił nagły nawrót choroby. Znów kroplówki, kolejne leki.. nic nie jadł, wymiotował, bardzo schudł. Potem udawalo sie go namówić "chociaż ociupinkę, zjedz myszka, nie zostawiaj mnie, musisz żyć ". Powtarzałam po kilka razy dziennie jak mantrę. .. czasem się zlitował nade mną i coś zjadł..ociupinkę. już nie chodził tak szybko..szedł z główką opuszczoną, już nie przychodził z misiem.. prosząc no dalej, dalej bawimy się... leżał w jednej pozycji a gdy miał się przewrócić wyginał się w pałąķ mrucząc pod noskiem. Gdy podlaczalismy mu w domu kroplowkę leżał jak cielaczel, poddawał się każdemu zabiegowi... jakiś czas temu doszły drgawki. Myślałam, że mu zimno, bo miał silną anemię więc okrywałam go kocykiem, kołderką, brałam suszarkę i go grzalam ciepłym strumieniem powietrza.... ale to nie to... to już nerki atakowaly kolejne narządy, poziom mocznika dalej nie spadał... ale my żyliśmy nadzieją. W środę pojechaliśmy na wizytę ..kolejną. na badanie krwi, nie było gdzie się wkłuć miał tak poharatane łapki od wenflonów, po powrocie do domu był inny... poszedł do kuchni i zjadł karmę. Kupiliśmy mu soecjalnie puszki royal canin renal, bo suchy renal omijał juz szerokim łukiem... czulam , że to nie jest normalne u niego. Najadał się na zapas... ktoś, kto zna swego pieska, pozna, że nastąpiła jakaś zmiana u niego w czwartek wieczór doszły duszności, ciężki oddech, brakowało mu tlenu. W piatek długo czekaliśmy na wyniki... przyszły. Pomimo 3 tyg ostrej walki. Wyniki jeszcze gorsze. Anemia pogłębiona. A moja kruszynka nie miała bawet siły już wstać na siku... stał na podwórku i juz nie tak jak on miał w naturze siknać tu, siknać tam.. tylko stał i wyproznil z siebie wszystko co miał... potem zwiesił główkę i tak stał nie ruszając się . Serce pękało nam jeszcze mocniej. Pojechaliśmy do lekarza. A on nie miał już nadziei. Stan jest coraz gorszy i będzie jeszcze gorzej. Przestały pracować płuca. Serduszko pracuje z podwójną siłą byleby pompować krew, tlen już w niewielkiej ilości docierał. Polozylismy go na stole. A on zamknął oczka. On czuł. Był taki spokojny i wyciszony. Ale już nie merdał ogonkiem. Zamknął swoje wielkie sarnie oczka a mi pękło serce. Plakalismy wszyscy tulac go i trzymając za łapkę podjęliśmy decyzję o jego odejściu. Dostał dwa zastrzyki. Jeden po którym zapadł w sen, jak przy narkozie. Drugi zatrzymał jego wielkie psie serduszko.
I dotarło do mnie, że już go nie ma. Mojej wielkiej miłości. Mojego kwiatuszka, kotka, perełki. Lusia Bazylusia.
Straty nie da się opisać. Serce pęka w szwach.
Coś zgasło.
I już nikt nie przyjdzie z rana, nie będzie patrzył wielkimi sarnimi oczkami, nie będzie lizał lapek o 4 rano byleby nas zbudzić.. Dajcie jeść!... nikt nie będzie chodził za mną jak cień, nie będzie biegał jak szalony na słowa "idziemy idziemy? . Nikt nie będzie podkradał marchewki albo grzecznie prosił o obrane jabłuszko.
Nikt...
A przecież ty nie byłeś Nikt. Ty byłeś wszystkim.
we wszystkich poradnikach..tylko na stawy... nikt nie pisał, że właśnie
nerki mi go zabiorą.. Miał 11 lat 6 miesięcy i 24 dni. Nerki go przechytrzyły. Robiliśmy od stycznia kroplówki. Dzień w dzień. Wyniki się poprawiły. Jaka to była radość. Będzie znów jadł.... w czerwcu nastąpił nagły nawrót choroby. Znów kroplówki, kolejne leki.. nic nie jadł, wymiotował, bardzo schudł. Potem udawalo sie go namówić "chociaż ociupinkę, zjedz myszka, nie zostawiaj mnie, musisz żyć ". Powtarzałam po kilka razy dziennie jak mantrę. .. czasem się zlitował nade mną i coś zjadł..ociupinkę. już nie chodził tak szybko..szedł z główką opuszczoną, już nie przychodził z misiem.. prosząc no dalej, dalej bawimy się... leżał w jednej pozycji a gdy miał się przewrócić wyginał się w pałąķ mrucząc pod noskiem. Gdy podlaczalismy mu w domu kroplowkę leżał jak cielaczel, poddawał się każdemu zabiegowi... jakiś czas temu doszły drgawki. Myślałam, że mu zimno, bo miał silną anemię więc okrywałam go kocykiem, kołderką, brałam suszarkę i go grzalam ciepłym strumieniem powietrza.... ale to nie to... to już nerki atakowaly kolejne narządy, poziom mocznika dalej nie spadał... ale my żyliśmy nadzieją. W środę pojechaliśmy na wizytę ..kolejną. na badanie krwi, nie było gdzie się wkłuć miał tak poharatane łapki od wenflonów, po powrocie do domu był inny... poszedł do kuchni i zjadł karmę. Kupiliśmy mu soecjalnie puszki royal canin renal, bo suchy renal omijał juz szerokim łukiem... czulam , że to nie jest normalne u niego. Najadał się na zapas... ktoś, kto zna swego pieska, pozna, że nastąpiła jakaś zmiana u niego w czwartek wieczór doszły duszności, ciężki oddech, brakowało mu tlenu. W piatek długo czekaliśmy na wyniki... przyszły. Pomimo 3 tyg ostrej walki. Wyniki jeszcze gorsze. Anemia pogłębiona. A moja kruszynka nie miała bawet siły już wstać na siku... stał na podwórku i juz nie tak jak on miał w naturze siknać tu, siknać tam.. tylko stał i wyproznil z siebie wszystko co miał... potem zwiesił główkę i tak stał nie ruszając się . Serce pękało nam jeszcze mocniej. Pojechaliśmy do lekarza. A on nie miał już nadziei. Stan jest coraz gorszy i będzie jeszcze gorzej. Przestały pracować płuca. Serduszko pracuje z podwójną siłą byleby pompować krew, tlen już w niewielkiej ilości docierał. Polozylismy go na stole. A on zamknął oczka. On czuł. Był taki spokojny i wyciszony. Ale już nie merdał ogonkiem. Zamknął swoje wielkie sarnie oczka a mi pękło serce. Plakalismy wszyscy tulac go i trzymając za łapkę podjęliśmy decyzję o jego odejściu. Dostał dwa zastrzyki. Jeden po którym zapadł w sen, jak przy narkozie. Drugi zatrzymał jego wielkie psie serduszko.
I dotarło do mnie, że już go nie ma. Mojej wielkiej miłości. Mojego kwiatuszka, kotka, perełki. Lusia Bazylusia.
Straty nie da się opisać. Serce pęka w szwach.
Coś zgasło.
I już nikt nie przyjdzie z rana, nie będzie patrzył wielkimi sarnimi oczkami, nie będzie lizał lapek o 4 rano byleby nas zbudzić.. Dajcie jeść!... nikt nie będzie chodził za mną jak cień, nie będzie biegał jak szalony na słowa "idziemy idziemy? . Nikt nie będzie podkradał marchewki albo grzecznie prosił o obrane jabłuszko.
Nikt...
A przecież ty nie byłeś Nikt. Ty byłeś wszystkim.
odkąd nie ma Tajsona minęło prawie 8 miesięcy, a serce nadal boli tak samo ,ciagle sie zastanawiam czy może za szybko podjęłam decyzję, może była dla niego szansa ,Ale kiedy widzialam ze z ogromnego psa została sama skora i kości ze on tylko lezy nie wstaje to nie mogłam pozwolić mu przez swój egoizm cierpieć przecież bo on na to nie zasłużył...Tydzien po odejściu Tajsona dostalam nowego psa całkowite przeciwieństwo i wiem ,że to glupio zabrzmi,Ale w oczach ma takie coś ze jak czasami na mnie spojrzy widzę w nich Tajsona ,wiem ,że jest ciężko ale myślę że podarowanie domu innemu psiakowi daje minimalną ulgę, chociaż ostatnio jak pomyślałam, że przyjdzie dzien dzień w którym i on odejdzie to wpadlam w panikę bo przecież najtrudniejsze w posiadaniu psa jest pożegnanieBazylseth pisze: ↑25 lipca 2020, 05:16Moje słoneczko odeszło wczoraj. Czuję ogromną pustkę w sercu. Nie mogę opanować łez. Zawsze był..tuż obok mnie, chodził za mną krok w krok, do łazienki, do kuchni, na ogród. Zawsze był. Czułam zapach jego główki, łapek, de wielkie labradorkowe oczka świeciły jak lampka nocą. Roumielismy się bez słów. Był kochanym misiem. Nazywałam go Psikotką.... bo łasił się niczym kotek... taka moja labusiowa Bazylowa psikotka. Jeździł z nami w góry, nad morze, zabieraliśmy na harce do lasu, grał z synkiem w piłkę. Czasami rozkładaliśmy mu kocyk na kanapie i leżał z tygi długimi kopytkami ogrzewajac się kominkiem... nie sposób zrozumieć. Dlaczego on? Przecież labradory chorują tylko na stawy,
we wszystkich poradnikach..tylko na stawy... nikt nie pisał, że właśnie
nerki mi go zabiorą.. Miał 11 lat 6 miesięcy i 24 dni. Nerki go przechytrzyły. Robiliśmy od stycznia kroplówki. Dzień w dzień. Wyniki się poprawiły. Jaka to była radość. Będzie znów jadł.... w czerwcu nastąpił nagły nawrót choroby. Znów kroplówki, kolejne leki.. nic nie jadł, wymiotował, bardzo schudł. Potem udawalo sie go namówić "chociaż ociupinkę, zjedz myszka, nie zostawiaj mnie, musisz żyć ". Powtarzałam po kilka razy dziennie jak mantrę. .. czasem się zlitował nade mną i coś zjadł..ociupinkę. już nie chodził tak szybko..szedł z główką opuszczoną, już nie przychodził z misiem.. prosząc no dalej, dalej bawimy się... leżał w jednej pozycji a gdy miał się przewrócić wyginał się w pałąķ mrucząc pod noskiem. Gdy podlaczalismy mu w domu kroplowkę leżał jak cielaczel, poddawał się każdemu zabiegowi... jakiś czas temu doszły drgawki. Myślałam, że mu zimno, bo miał silną anemię więc okrywałam go kocykiem, kołderką, brałam suszarkę i go grzalam ciepłym strumieniem powietrza.... ale to nie to... to już nerki atakowaly kolejne narządy, poziom mocznika dalej nie spadał... ale my żyliśmy nadzieją. W środę pojechaliśmy na wizytę ..kolejną. na badanie krwi, nie było gdzie się wkłuć miał tak poharatane łapki od wenflonów, po powrocie do domu był inny... poszedł do kuchni i zjadł karmę. Kupiliśmy mu soecjalnie puszki royal canin renal, bo suchy renal omijał juz szerokim łukiem... czulam , że to nie jest normalne u niego. Najadał się na zapas... ktoś, kto zna swego pieska, pozna, że nastąpiła jakaś zmiana u niego w czwartek wieczór doszły duszności, ciężki oddech, brakowało mu tlenu. W piatek długo czekaliśmy na wyniki... przyszły. Pomimo 3 tyg ostrej walki. Wyniki jeszcze gorsze. Anemia pogłębiona. A moja kruszynka nie miała bawet siły już wstać na siku... stał na podwórku i juz nie tak jak on miał w naturze siknać tu, siknać tam.. tylko stał i wyproznil z siebie wszystko co miał... potem zwiesił główkę i tak stał nie ruszając się . Serce pękało nam jeszcze mocniej. Pojechaliśmy do lekarza. A on nie miał już nadziei. Stan jest coraz gorszy i będzie jeszcze gorzej. Przestały pracować płuca. Serduszko pracuje z podwójną siłą byleby pompować krew, tlen już w niewielkiej ilości docierał. Polozylismy go na stole. A on zamknął oczka. On czuł. Był taki spokojny i wyciszony. Ale już nie merdał ogonkiem. Zamknął swoje wielkie sarnie oczka a mi pękło serce. Plakalismy wszyscy tulac go i trzymając za łapkę podjęliśmy decyzję o jego odejściu. Dostał dwa zastrzyki. Jeden po którym zapadł w sen, jak przy narkozie. Drugi zatrzymał jego wielkie psie serduszko.
I dotarło do mnie, że już go nie ma. Mojej wielkiej miłości. Mojego kwiatuszka, kotka, perełki. Lusia Bazylusia.
Straty nie da się opisać. Serce pęka w szwach.
Coś zgasło.
I już nikt nie przyjdzie z rana, nie będzie patrzył wielkimi sarnimi oczkami, nie będzie lizał lapek o 4 rano byleby nas zbudzić.. Dajcie jeść!... nikt nie będzie chodził za mną jak cień, nie będzie biegał jak szalony na słowa "idziemy idziemy? . Nikt nie będzie podkradał marchewki albo grzecznie prosił o obrane jabłuszko.
Nikt...
A przecież ty nie byłeś Nikt. Ty byłeś wszystkim.
Wczoraj musiałem podjąć najgorszą decyzję w moim życiu uśpić mojego 10 letniego bokserka miał raka prostaty z przezytami na pluca jak wróciłem z kliniki nie byłem wstanie się rozebrac leżałem w kurtce na łóżku i cala noc płakałem teraz jestem w pracy i co chwilę uciekam do ubikacji poplakac to silniejsze odemnie nie chce żeby ktoś widział nie mam ochoty żyć
-
- Posty:2
- Rejestracja:23 października 2020, 20:27
Witam. Ja wczoraj straciłam mojego pieska Maxa to było moje dziecko . Został potrącony na moim podwórku . Weterynarz stwierdził, że to połamana miednica , ale było coś więcej bo zmarł po 4 godzinach . Ciągle czuje jego ból , ciągle go widzę, byłam przy nim do końca , nie mogę sobie z tym poradzić . A na dodatek pani która go przejechała przyszła z pretensjami i chciała wzywać policję. Wyprosiłam ją niegrzenie z domu bo ciągle krzyczała , a ja nie mam sił bo nie śpię nie jem tylko płaczę . Pewno złoży na mnie doniesienie , ale mam to gdzieś.
Ja tylko chce mojego Maxa . Był ze mną prawie 14 lat .
Proszę powiedzcie , że ten dół skonczy się szybko. Mąż ciągle patrzy czy płaczę , więc chowam się i płacząc tęsknię .
Ja tylko chce mojego Maxa . Był ze mną prawie 14 lat .
Proszę powiedzcie , że ten dół skonczy się szybko. Mąż ciągle patrzy czy płaczę , więc chowam się i płacząc tęsknię .
-
- Posty:2
- Rejestracja:23 października 2020, 20:27
Współczuję bardzo , też cierpię i płaczę.Benior36 pisze: ↑14 października 2020, 12:04Wczoraj musiałem podjąć najgorszą decyzję w moim życiu uśpić mojego 10 letniego bokserka miał raka prostaty z przezytami na pluca jak wróciłem z kliniki nie byłem wstanie się rozebrac leżałem w kurtce na łóżku i cala noc płakałem teraz jestem w pracy i co chwilę uciekam do ubikacji poplakac to silniejsze odemnie nie chce żeby ktoś widział nie mam ochoty żyć
-
- Posty:1
- Rejestracja:01 listopada 2020, 09:56
nie wiadomo kiedy dokładnie odeszła 29-30 ale najprawdopodobniej 30 o około 1-4 w nocy w październiku 2020 nie zdążyłam się z nią nawet pożegnać , widziałam ją ostatni raz chyba 23.10 po szkole może puźniej jak do domu wchodziła to zawsze ją głaskałam i dawałam jeść ,nawet sama nie wiem , mój ojciec nie pozwolił mi się z nią pożegnać ani jej zobaczyć ale wiem że o mnie myślała a ja o niej i że ze mną jest . mam nadzieję że ze mną jesteś i zostaniesz psotko . będę zawsze o tobie pamiętać . żaden pies cię nie zastąpi .
❤była średnim psem z małymi łapkami miała czarne futro wokół szyj i pod pyszczkiem aż do brzucha miała białe
❤a wzdłóż pyszczka aż po środek obydwu oczu białą kreskę szpiczaste uszy i malutki okrągły ogonek bo urodziła
❤się z wadą miała też białe łapki futro krótkie na głowie i tłowiu ale wokół szyi długie , brązowe oczka i śliczny uśmiech którego nie zapomnę i który doprowadza mnie do łez bo nigdy go już nie zobaczę ale zostanie ze mną nigdy nie zamerda już małym ogonkiem , nie podbiegnie do mnie i nie wskoczy mi na kolana na 2 klaśnięcia oburącz w nie , jej mama miała na imię milka i umarła jakieś 2-3 lata temu była cała czarna miała tylko łapki białe dłygi ogonek dosyć futrzasty , miała trochę bardziej długie futro miękie błyszczące uszka mniejsze i na czóbku okrągły zginały jej się miała też brązowe oczka , mam milki 1 zdjęcie na którym stoi tyłem i nie widać twarzy niestety nie wiem czy mam inne , ale po śmierci psotki zamieżam poszukać w albumach itp. psotki mam dużo zdjęć w telefonie które robiłam jeszcze w tym roku w kwietniu i nie tylko . na tych zdjęciach z psotką mam tą samą bluzę co 29 po myciu się ubrałam i potem umarła , nadal noszę tą bluzę. nie zobaczyłam ani psotki ani milki po śmierci , mam tylko wspomnienia i nadzieję że nie umarły w męce
❤gdybym mogła cofnąć czas o 5 dni to spendziła bym jej ostatnie razem z nią , byłam zbyt zajęta zdalnymi lekcjami
❤i nawet nie wiem kiedy ją widziałam i to najbardziej boli , boli też jak wspominam jej uśmiech i wszystkie chwile
❤boli mnie też może dziwna rzecz ,że nie ma już żadnych jej genów i nie będzie nigdy choć podobnego psa
boję się że już nigdy nie będę miała psa którego tak pokocham i naucze tego co moich poprzednich że będzie robił to samo i będzia miał chociaż podobny charakter ❤nawet jak by był to i tak nikt jej nie zastąpi ani milki ❤
nie pożegnałam się z żadnym moim zwierzątkiem i to jest ogromny ból i błąd
❤była średnim psem z małymi łapkami miała czarne futro wokół szyj i pod pyszczkiem aż do brzucha miała białe
❤a wzdłóż pyszczka aż po środek obydwu oczu białą kreskę szpiczaste uszy i malutki okrągły ogonek bo urodziła
❤się z wadą miała też białe łapki futro krótkie na głowie i tłowiu ale wokół szyi długie , brązowe oczka i śliczny uśmiech którego nie zapomnę i który doprowadza mnie do łez bo nigdy go już nie zobaczę ale zostanie ze mną nigdy nie zamerda już małym ogonkiem , nie podbiegnie do mnie i nie wskoczy mi na kolana na 2 klaśnięcia oburącz w nie , jej mama miała na imię milka i umarła jakieś 2-3 lata temu była cała czarna miała tylko łapki białe dłygi ogonek dosyć futrzasty , miała trochę bardziej długie futro miękie błyszczące uszka mniejsze i na czóbku okrągły zginały jej się miała też brązowe oczka , mam milki 1 zdjęcie na którym stoi tyłem i nie widać twarzy niestety nie wiem czy mam inne , ale po śmierci psotki zamieżam poszukać w albumach itp. psotki mam dużo zdjęć w telefonie które robiłam jeszcze w tym roku w kwietniu i nie tylko . na tych zdjęciach z psotką mam tą samą bluzę co 29 po myciu się ubrałam i potem umarła , nadal noszę tą bluzę. nie zobaczyłam ani psotki ani milki po śmierci , mam tylko wspomnienia i nadzieję że nie umarły w męce
❤gdybym mogła cofnąć czas o 5 dni to spendziła bym jej ostatnie razem z nią , byłam zbyt zajęta zdalnymi lekcjami
❤i nawet nie wiem kiedy ją widziałam i to najbardziej boli , boli też jak wspominam jej uśmiech i wszystkie chwile
❤boli mnie też może dziwna rzecz ,że nie ma już żadnych jej genów i nie będzie nigdy choć podobnego psa
boję się że już nigdy nie będę miała psa którego tak pokocham i naucze tego co moich poprzednich że będzie robił to samo i będzia miał chociaż podobny charakter ❤nawet jak by był to i tak nikt jej nie zastąpi ani milki ❤
nie pożegnałam się z żadnym moim zwierzątkiem i to jest ogromny ból i błąd
Zagląda ktoś tu jeszcze? Przeczytałam całe to forum w ciągu paru dni, prawie jednym tchem i dużo mi dała wiedza, że nie tylko ja tak cierpię.. Równy tydzień temu odszedł mój największy przyjaciel, wyrok: niedomykalność zastawki mitralnej, na szczęście wcześnie wykryta i dostawał leki od jakiś 4 lat, ale coraz częściej miał obrzęki płuc, zawsze jednak jakoś go ratowaliśmy, jak nie całodobowi weterynarze, tak ja mu robiłam zastrzyki z furosemidu, niestety tylko raz, bo więcej nie chciał nam weterynarz dać... Od dwóch tygodni strasznie dyszał i nie mógł sobie znaleźć miejsca, miał miec niedługo kolejne echo serca( kontrole mial co 2 miesiace, a echa co pół roku).. Cały czas miał biegunki, mial dziwny zapach z pyszczka i osad na zebach, myslalam, ze to przez to, ze bierze leki 6 razy dziennie od jakiegos roku... pani kardiolog twierdzila tylko, ze to za dieta, ale ja bylam prawie pewna, ze to przez taka ilosc lekow szwankuje mu watroba i prawdopodobnie nerki juz byly zniszczone( ogromne dawki furosemidu jak na takiego malego pieska).. tego dnia nic nie zwiastowalo az takiej tragedii, zobaczylam go po tygodniu mojej nieobecnosci, wzielam go ze soba do przyjaciol, bo ich bardzo lubil, dalismy mu kabanosy, bo je kochal ( obwiniam sie, ze moze to przez ta ilosc soli mu sie tak pogorszylo...) i nagle w ciagu 2 godzin kolejny atak obrzeku..jak zawsze klopoty z oddychaniem, nie mogl sie polozyc, ledwo siedzial, podalam podwojna dawke furosemidu jak zwykle przy obrzeku, jednak zaczal sie dziwnie zachowywac i biegac po stole.. zabralam go do weta calodobowego, wetka niezbyt mila, powiedziala ze jest zagrozenie zycia i proponuje hospitalizacje pod namiotem tlenowym- nie chcialam sie zgodzic, czekalam pol godziny na dworze az mu przejdzie, ale bylo coraz gorzej, zostawilam go tam mimo ogromnych zlych przeczuc, pocalowalam w glowke i powiedzialam ze jutro przyjade.. zadzwonilam o 7 rano, o 6 juz nie zyl...
-
- Informacje
-
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 21 gości