Borysku, uważam, że to bardzo fajny pomysł
Na początek mam prawdziwą historyjkę z własnego podwórka.
Opowiem Wam jak dawno temu, na prawie 2 miesiące „dokociłam” się polną myszką.
Z góry uprzedzam, że będzie trochę przydługo, ale ważne są szczegóły (a zresztą ja inaczej nie potrafię tego opowiedzieć).
Działo się to 10 lat temu, bohaterami są: moja 10 letnia, czarna puchata (to ważny szczegół) kotka Tusia, 6-7 miesięczny piwniczny burasek Malutki, (który odwiedzał nasz dom każdego popołudnia), polna myszka, no i oczywiście ja oraz mój syn 12-letni syn. Miejsce akcji – przedpokój .
Myszkę schwytałam w pracy. Na zimę chyba lokum szukała, a że budynek drewniany, ocieplony styropianem, łatwo mogła wędrować, korzystając otworów którymi biegła sieć komputerowa. Wyniosłam ją na dwór ale po godzinie znowu urzędowała w mojej reklamówce, dobierając się do kanapek. Wpadłam na „bardzo mądry” pomysł pokazania Tusi czym zajmują się koty na wolności. Schwytałam ją do słoika, zrobiłam dziury w zakrętce, żeby się nie udusiła i zabrałam do domu.
Ponieważ u nas w piwnicy nie było myszek, więc w celach dydaktycznych (i chyba trochę sadystycznych) do zabawy zaproszony został Malutki. Pozamykałam w domu wszystkie drzwi (swoich Dużych uprzedziłam, że nie wolno ich otwierać) i pozatykałam szpary pod nimi. Koty chociaż zdziwione, czemu nagle ograniczam im przestrzeń życiową, w miarę spokojnie przyglądały się moim przygotowaniom.
Wypuściłam mysz, Malutki szybko załapał co to jest, próbuje ją schwytać, ale niezbyt zgrabnie mu to wychodzi. Tusia siedzi w kąciku i powarkuje, ale myszką nie jest zainteresowana. Woli pilnować Malutkiego, bo na co dzień go strasznie nie toleruje (nie pilnowana zawsze próbowała sprawić mu lanie). Zabawa kotka z myszką się rozkręca a moje dziecko, które wcześniej zarzekało się, że nie chce na to okrucieństwo patrzeć, zaczyna zżerać ciekawość z czego tak się śmieję. Korzystając z okazji, że myszka schroniła się pod chodnikiem pozwalam mu wejść. Po dłuższej walce z chodnikiem, kocurkowi udało się co prawda wreszcie wyciągnąć mysz, ale ta uciekła szukając schronienia u Tusi. Malutki nie miał odwagi do niej podejść, więc tylko żałośnie pomiaukiwał. Nadęta pannica siedziała w pozycji sfinksa, od czasu do czasu zamiatając nerwowo ogonem podłogę. W pewnej chwili zobaczyła mysz siedzącą obok jej nogi, ostrożnie schyliła łepek i powąchała to coś co się co niej przykleiło. I nagle jak nie wrzaśnie i wystrzeli pionowo w górę na prawie 1 m. W powietrzu obrót, i z iście kosmiczą prędkością znalazła się w drugim końcu przedpokoju. Sierść na grzbiecie i na ogonie stała jak na szczotce. Ja z synem popłakaliśmy się ze śmiechu, a panowie siedzący za drzwiami kategorycznie żadali wypuszczenia ich. Nie potrafię dokładnie odmalować całej tej scenki, ale wierzcie mi, gdybym miała czym to nagrać, to w „Śmiechu warte” skasowałabym wszystkie nagrody.
Pewnie chcecie wiedzieć co z myszką? No cóż, wykorzystała okazję i śmignęła za boazerię przez szparkę przy rurze c.o. Był to jedyny przeoczony przeze mnie otworek, który siedząca w kąciku Tusia mi zasłaniała.
Malutki, jako jedyny mający nieco pojęcia o polowaniu po raz pierwszy (i ostatni) został na noc w domu. Niestety o godz. 2-giej zwróciłam mu wolność, bo dosyć głośno się o nią upominał.
Myszka okazała się bardzo przemyślnym gryzoniem. Sprytnie wyjadała serek, słoninkę i inne smakołyki z trzech pułapek. Tak więc miałam w domu cwaną mysz i kota, który kompletnie się nią nie interesował. Czasem zastanawiałam się czy przypadkiem razem nie sypiają jak nas nie ma w domu. Myszka zawzięcie przekopywała mi ziemię w doniczkach przez prawie 7 tygodni i w końcu ta pasja ją zgubiła, złapała się w pułapkę zostawioną w doniczce stojącej na lodówce.
A ja już nigdy więcej nie próbowałam z Tuśki zrobić łownego kota.