Cześć
Moja Emi odeszła 3 dni temu. To była 12 letnia suczka shitzu.
Pół roku temu zdiagnozowano u niej zespół Cushinga (nadczynność kory nadnerczy) i w konsekwencji niedoczynność tarczycy. Brała na to wszystko leki. Miała czasem okresy osłabienia ale generalnie w miarę dobrze się czuła.
4 dni temu zrobiła się słaba i nie miała siły chodzić. Nie chciała tez jeść.
Po przewiezieniu do weterynarza miała zrobione wyniki krwi i dostała kroplówki.
Po kolejnych 3 godzinach cała zrobiła się sztywna - sztywne łapy i kark. Ślina zaczęła jej ciec z pyska. Nie reagowała na bodźce.
Szybko zawiozłem ja wtedy do kliniki całodobowej na oddział szpitalny. Po przyjeździe okazało się ze temperatura jej wzrosła do 42 stopni. Przez ta temperaturę zostały uszkodzone narządy w tym prawdopodobnie mózg. Zmarła kilkanaście godzin później.
Czuje ogromny ból i tęsknotę. Do tej pory nie wiem co tak naprawdę było przyczyną tej zapaści. Na pewno niczym się nie zatruła.
Czy ktoś z Was słyszał o podobnym przypadku lub podobnych objawach?
Jak sobie poradzić po stracie psa.....
Dzisiaj odeszła moja Kaja. Sznaucer. Mąż wracając z pracy znalazł ją jak stała przy drodze, padał wtedy deszcz. To był 1 czerwca 2015 roku. Dzień Dziecka Zadzwonił do mnie że wiezie psa, który stał na szosie. Gdy ja przywiózł do domu trudno mi było oszacować jej wiek, ale stwierdziłam, że może mieć 3 może 4 lata. Być może się myliłam i miała więcej, tego już się nie dowiem. Kaja przeszła sporo, kilka lat temu miała ropomacicze, ledwo uniknęła smierci. Miała operację, która uratowała jej życie. Miała też egzemę skóry, którą również udało się wyleczyć. Pomyślałam o niej, że jest bardzo twarda i wytrzymała. Przy ropaciczu była jedną nogą na tamtym swiecie. Och jak strasznie się pomyliłam w tej kwestii wytrzymałości.
Ostatnio Kaja Miała kaszel, który zbagatelizowałam, nie sądząc, że to może być objaw poważnej choroby. Była bardzo żywiołowym psem i oprócz kaszlu nie miała innych dolegliwości. Dziś rano zauważyłam że jej oddech jest ciężki, oddychała w przyspieszonym tempie, jakby walczyła ze złapaniem tchu. Nie chciała się położyć, siedziała i dyszała, nie chciała pić wody, jej zachowanie nie było normalne, od razu wiedziałam, że coś niedobrego się z nią dzieje i jej stan jest poważny. Patrzyła się na mnie tymi swoimi pięknymi oczami a ja jej powiedziałam że wszystko będzie dobrze, że jej pomogę. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałam czasu myśleć logicznie, działałam w stresie. Byłam sama w domu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może efekt przegrzania na skutek upałów. Wzięłam ją do wanny i ochłodzilam letnia wodą. Po wyjęciu z wanny nadal dyszala. Zajrzałam odruchowo do pyska, jej język był blady, a dziąsła zimne. Miała zimny oddech. Zadzwoniłam do weterynarza opisałam co się dzieje. Zadzwoniłam do męża, który był w drodze do domu i powiedziałam, że z Kają jest źle i musimy szybko jechać do weterynarza. Weterynarz osłuchał ją, powiedział, że tak dyszy, że ciężko wysłuchać serce. Powiedziałam mu o zimnych dziąsłach i bladym języku. Kiedy zajrzał do jej pyszczka stwierdził, że to ostra niewydolnośc krążeniowa. Miała obniżonaą temperaturę do 36 stopni Podał zastrzyki, steryd domięśniowo i jeszcze jeden lek i dał nam 3 rodzaje tabletek, które miały być dawkowane rano, a jeden z tych trzech leków rano i również wieczorem. Powiedział że można jej od razu podać w gabinecie, więc mąż wsadził jej do pyszczka te 3 tabletki. Zapytałam lekarza czy jej stan się unormuje po tych lekach, powiedział, że jego działania mają na celu poprawę jej stanu. Powiedział, że za ok. godzinę powinna być poprawa i że po tych lekach będzie jej się lepiej oddychało. Pojechaliśmy do domu. Po pół godzinie nie było poprawy, Kaja stała w bezruchu i dyszala. Zadzwoniłam do weterynarza informując o jej stanie i co dalej mam robic. Powiedziałam, że stoi w jednej pozycji, bez ruchu, nie chce usiąść ani się położyć, na co on poinformował, że jej serce jest "na agrafce" i dlatego Kaja boi się położyć bo się udusi. Powiedział, żeby przyjechać jeśli jej stan się nie poprawi, wtedy poda jej lek wziewny na ułatwienie oddychania. Mówił coś o kroplówce, ale stwierdził, że to zbyt duże ryzyko. Nie dopytywałam, nie było czasu. Pojechaliśmy. 17 kilometrów wydawało się wiecznością. Kaja siedziała przy moim siedzeniu. Poganialam męża żeby jechał szybciej. Droga krajowa nr 10, ruch i ograniczenia prędkości co chwilę. Powiedział, że nie chce stracić prawa jazdy, ostatnio dostał mandat za przekroczenie prędkości. Wszystko szło nie tak. Pod koniec drogi Kaja weszła na moje kolana, położyła się, wiedziałam, że to już bardzo zły znak skoro weterynarz twierdzi że się nie kładzie bo boi że się udusi. Kaja spojrzała mi w oczy po czym jej głowa zaczęła bezwładnie opadać, zaczęłam mówić do niej przez łzy i rozpacz, Kaja nie odchodź, próbowałam ją pobudzić do życia, masujac serce, czułam jak jej oddech słabnie a głowa opada, prosiłam ją Kaja nie umieraj, wytrzymaj. Do gabinetu wpadłam z nią na rękach weterynarz powiedział na stół i zaczął akcję reanimacji. Masował jej serce, podawał jakies leki, te wziewne też, próbował z kroplówką ale ostatecznie nie dał rady. Wdmuchiwal jej powietrze. Cała się trzęsłam i płakałam z bezradności. Ale patrzyłam co robi. Patrzyłam jak Kaja leży na stole i jej oddech staje się coraz płytszy. Właściwie zanikał, nie ruszała sie. Słyszałam jak weterynarz mówi "jest oddech ale nie wyczuwam akcji serca" po chwili powiedział, "akcja serca powróciła ale nie ma oddechu"
Ryczałam i prosiłam Boga o pomoc. Widziałam po zachowaniu weterynarza, że wyczerpał już wszystkie możliwości. Powiedział że Kaja odeszła. Lezala bezwładnie na stole z jej pyszczka wypłynęła woda, weterynarz powiedział że miała zalane płuca. Następnie odeszły z niej wody ustrojowe. Lekarz stwierdzil niewydolność mięśnia sercowego.
Wczoraj była pełna życia, dziś umarła. Nie mogę się pozbierać i pogodzić z tym co się stało.
Czuję że zawiodłam jako opiekun.
Była wspaniała, taka wdzięczna, łagodna i i taka mądra. Bardzo mi jej brak.
Ostatnio Kaja Miała kaszel, który zbagatelizowałam, nie sądząc, że to może być objaw poważnej choroby. Była bardzo żywiołowym psem i oprócz kaszlu nie miała innych dolegliwości. Dziś rano zauważyłam że jej oddech jest ciężki, oddychała w przyspieszonym tempie, jakby walczyła ze złapaniem tchu. Nie chciała się położyć, siedziała i dyszała, nie chciała pić wody, jej zachowanie nie było normalne, od razu wiedziałam, że coś niedobrego się z nią dzieje i jej stan jest poważny. Patrzyła się na mnie tymi swoimi pięknymi oczami a ja jej powiedziałam że wszystko będzie dobrze, że jej pomogę. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałam czasu myśleć logicznie, działałam w stresie. Byłam sama w domu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może efekt przegrzania na skutek upałów. Wzięłam ją do wanny i ochłodzilam letnia wodą. Po wyjęciu z wanny nadal dyszala. Zajrzałam odruchowo do pyska, jej język był blady, a dziąsła zimne. Miała zimny oddech. Zadzwoniłam do weterynarza opisałam co się dzieje. Zadzwoniłam do męża, który był w drodze do domu i powiedziałam, że z Kają jest źle i musimy szybko jechać do weterynarza. Weterynarz osłuchał ją, powiedział, że tak dyszy, że ciężko wysłuchać serce. Powiedziałam mu o zimnych dziąsłach i bladym języku. Kiedy zajrzał do jej pyszczka stwierdził, że to ostra niewydolnośc krążeniowa. Miała obniżonaą temperaturę do 36 stopni Podał zastrzyki, steryd domięśniowo i jeszcze jeden lek i dał nam 3 rodzaje tabletek, które miały być dawkowane rano, a jeden z tych trzech leków rano i również wieczorem. Powiedział że można jej od razu podać w gabinecie, więc mąż wsadził jej do pyszczka te 3 tabletki. Zapytałam lekarza czy jej stan się unormuje po tych lekach, powiedział, że jego działania mają na celu poprawę jej stanu. Powiedział, że za ok. godzinę powinna być poprawa i że po tych lekach będzie jej się lepiej oddychało. Pojechaliśmy do domu. Po pół godzinie nie było poprawy, Kaja stała w bezruchu i dyszala. Zadzwoniłam do weterynarza informując o jej stanie i co dalej mam robic. Powiedziałam, że stoi w jednej pozycji, bez ruchu, nie chce usiąść ani się położyć, na co on poinformował, że jej serce jest "na agrafce" i dlatego Kaja boi się położyć bo się udusi. Powiedział, żeby przyjechać jeśli jej stan się nie poprawi, wtedy poda jej lek wziewny na ułatwienie oddychania. Mówił coś o kroplówce, ale stwierdził, że to zbyt duże ryzyko. Nie dopytywałam, nie było czasu. Pojechaliśmy. 17 kilometrów wydawało się wiecznością. Kaja siedziała przy moim siedzeniu. Poganialam męża żeby jechał szybciej. Droga krajowa nr 10, ruch i ograniczenia prędkości co chwilę. Powiedział, że nie chce stracić prawa jazdy, ostatnio dostał mandat za przekroczenie prędkości. Wszystko szło nie tak. Pod koniec drogi Kaja weszła na moje kolana, położyła się, wiedziałam, że to już bardzo zły znak skoro weterynarz twierdzi że się nie kładzie bo boi że się udusi. Kaja spojrzała mi w oczy po czym jej głowa zaczęła bezwładnie opadać, zaczęłam mówić do niej przez łzy i rozpacz, Kaja nie odchodź, próbowałam ją pobudzić do życia, masujac serce, czułam jak jej oddech słabnie a głowa opada, prosiłam ją Kaja nie umieraj, wytrzymaj. Do gabinetu wpadłam z nią na rękach weterynarz powiedział na stół i zaczął akcję reanimacji. Masował jej serce, podawał jakies leki, te wziewne też, próbował z kroplówką ale ostatecznie nie dał rady. Wdmuchiwal jej powietrze. Cała się trzęsłam i płakałam z bezradności. Ale patrzyłam co robi. Patrzyłam jak Kaja leży na stole i jej oddech staje się coraz płytszy. Właściwie zanikał, nie ruszała sie. Słyszałam jak weterynarz mówi "jest oddech ale nie wyczuwam akcji serca" po chwili powiedział, "akcja serca powróciła ale nie ma oddechu"
Ryczałam i prosiłam Boga o pomoc. Widziałam po zachowaniu weterynarza, że wyczerpał już wszystkie możliwości. Powiedział że Kaja odeszła. Lezala bezwładnie na stole z jej pyszczka wypłynęła woda, weterynarz powiedział że miała zalane płuca. Następnie odeszły z niej wody ustrojowe. Lekarz stwierdzil niewydolność mięśnia sercowego.
Wczoraj była pełna życia, dziś umarła. Nie mogę się pozbierać i pogodzić z tym co się stało.
Czuję że zawiodłam jako opiekun.
Była wspaniała, taka wdzięczna, łagodna i i taka mądra. Bardzo mi jej brak.
-
- Posty:4
- Rejestracja:11 lipca 2022, 12:52
Dzień dobry,
Ostatnio odeszła moja maleńka najpiękniejsza słodzinka Suzi po 17 latach życia razem.. Rok temu wrześniu była z nami razem na wakacjach jak zawsze.. po powrocie nagle zaczęła się coraz bardziej pogarszać i gasnąć. Od ponad pół roku nie lizała nas, oguchła, przestała widzieć, zaczęła mieć problemy z poruszaniem najpierw małe potem przestała chcieć wychodzić na spacer więc trzeba było ją wynosić i trzymać za tyłeczek jak robiła kupkę żeby się nie wywaliła do tyłu, często trzeba było ją ,,popychać" żeby przeszła się chociaż 2 metry. Zaczęła robić w domu, do miejsca, czasami się na tym kładła, ostatnie 3 tygodnie zaczęła wymiotować albo żółcią albo po piciu wody, zdarzało się 2 razy że po jedzeniu. Dodam że była chora na serduszko- szmery, chore nerki, przeszła 2 razy bebeszioze raz bardzo ciężko bo prawie 2 miesiące o nią walczyliśmy i miała operacje na ropomacicze gdzie odratowali ją na stole operacyjnym bo się zapadła. Noe chciała się już przytulać. Ostatnie kilka dni była bardzo pobudzona jak na nia bo mogłam z nią przejść się po ogrodzie ( zajmowało to bardzo dużo czasu ale coś chodziła sama). Budziła mnie czesciej niz zawsze bo prawie co 20min a od pol roku nie spałam praktycznie w ogole bo piszczala w nocy i trzeba było się nią zajmować albo przy niej posiedzieć. Ostatniego dnia z rana przeszłam się z nią kawałeczek na smyczy ( kawałek 4m zajął nam około 30min) ale i tak byłam taka szcześliwa że jej się poprawia... weszłyśmy do domu i dostała saszetke, nagle przestała jeść i upadła- dostała bardzo silnego ataku padaczki trwał prawie 20min - pierwszy raz w życiu, po czym przez godzine nie mogła sie uspokoić musiałam biegać za nią po domu tak szybko chodziła na szytywnyvh nogach ale bez mojej podbórki lądowała na plecach i ruszała łapami.. w końcu udało się jej uspokoić po podaniu leku, głaskałyśmy ją i w tym momencie przestała kompletnie reagować . Podjełyśmy decyzje o uśpieniu- w drodze samochodem całowałam ją cały czas po główce a ona nic a nienawidziła jazdy samochodem i zawsze się wyrywała- a tu nawet nie ruszyła głową... w gabinecie trzymałyśmy ją na rękach to Pani weterynarz po założeniu stazy nie mogła jej nadal wyczuć żyły tak miała zapadnięte, bardzo płytko oddychała.. kiedy pani weterynarz goliła jej łapke to ta nawet nic nie powiedziała, nawet się nie wzdrygnęła..
Minęło 4 dni, a ja nadal czuje się jak morderca- nie wiem czy nir zareagowalysmy zbyt pochopnie...czy moje dziecko i tak już odchodziło i skróciłyśmy jej cierpienie czy może zbyt szybko podjrlysmy decyzje a było możliwe jeszcze jakieś inne rozwiązanie.. bardzo proszę o odpowiedź jak z waszego punktu widzenia wygląda ta sytuacja.. nie moge przeżyć że mogłam zrobić krzywde mojej kruszyncee
Ostatnio odeszła moja maleńka najpiękniejsza słodzinka Suzi po 17 latach życia razem.. Rok temu wrześniu była z nami razem na wakacjach jak zawsze.. po powrocie nagle zaczęła się coraz bardziej pogarszać i gasnąć. Od ponad pół roku nie lizała nas, oguchła, przestała widzieć, zaczęła mieć problemy z poruszaniem najpierw małe potem przestała chcieć wychodzić na spacer więc trzeba było ją wynosić i trzymać za tyłeczek jak robiła kupkę żeby się nie wywaliła do tyłu, często trzeba było ją ,,popychać" żeby przeszła się chociaż 2 metry. Zaczęła robić w domu, do miejsca, czasami się na tym kładła, ostatnie 3 tygodnie zaczęła wymiotować albo żółcią albo po piciu wody, zdarzało się 2 razy że po jedzeniu. Dodam że była chora na serduszko- szmery, chore nerki, przeszła 2 razy bebeszioze raz bardzo ciężko bo prawie 2 miesiące o nią walczyliśmy i miała operacje na ropomacicze gdzie odratowali ją na stole operacyjnym bo się zapadła. Noe chciała się już przytulać. Ostatnie kilka dni była bardzo pobudzona jak na nia bo mogłam z nią przejść się po ogrodzie ( zajmowało to bardzo dużo czasu ale coś chodziła sama). Budziła mnie czesciej niz zawsze bo prawie co 20min a od pol roku nie spałam praktycznie w ogole bo piszczala w nocy i trzeba było się nią zajmować albo przy niej posiedzieć. Ostatniego dnia z rana przeszłam się z nią kawałeczek na smyczy ( kawałek 4m zajął nam około 30min) ale i tak byłam taka szcześliwa że jej się poprawia... weszłyśmy do domu i dostała saszetke, nagle przestała jeść i upadła- dostała bardzo silnego ataku padaczki trwał prawie 20min - pierwszy raz w życiu, po czym przez godzine nie mogła sie uspokoić musiałam biegać za nią po domu tak szybko chodziła na szytywnyvh nogach ale bez mojej podbórki lądowała na plecach i ruszała łapami.. w końcu udało się jej uspokoić po podaniu leku, głaskałyśmy ją i w tym momencie przestała kompletnie reagować . Podjełyśmy decyzje o uśpieniu- w drodze samochodem całowałam ją cały czas po główce a ona nic a nienawidziła jazdy samochodem i zawsze się wyrywała- a tu nawet nie ruszyła głową... w gabinecie trzymałyśmy ją na rękach to Pani weterynarz po założeniu stazy nie mogła jej nadal wyczuć żyły tak miała zapadnięte, bardzo płytko oddychała.. kiedy pani weterynarz goliła jej łapke to ta nawet nic nie powiedziała, nawet się nie wzdrygnęła..
Minęło 4 dni, a ja nadal czuje się jak morderca- nie wiem czy nir zareagowalysmy zbyt pochopnie...czy moje dziecko i tak już odchodziło i skróciłyśmy jej cierpienie czy może zbyt szybko podjrlysmy decyzje a było możliwe jeszcze jakieś inne rozwiązanie.. bardzo proszę o odpowiedź jak z waszego punktu widzenia wygląda ta sytuacja.. nie moge przeżyć że mogłam zrobić krzywde mojej kruszyncee
Kochani, czy ktoś tu jeszcze zagląda?
Z góry przepraszam, jeśli post będzie chaotyczny. Zazwyczaj przykładam się do tego, żeby post miał ład i skład, ale teraz mam wrażenie, że pisze to rozpacz a nie ja sama.
Po 18 latach odszedł mój najlepszy przyjaciel, braciszek, bratnia dusza - piesek Odi, chociaż każdy w domu wołał na niego Stefan. Przyjechał do nas w kartonie, kiedy miałam 6 lat, przywiózł go mój tato. Nie pamiętam życia bez niego.
Póki co czuję, jakby moje życie się skończyło, to największa trauma, jakiej doświadczyłam, zwłaszcza że jak wczoraj tata zabierał go do weterynarza, to ani przez chwilę nie pomyślałam, że będzie to podróż w jedną stronę. Do końca mialam nadzieję, że będzie tak jak zawsze lepiej, bo Odi był taki dzielny i waleczny jak Rambo albo Rocky, wychodził z każdego kryzysu... dopiero jak tato przyjechał z nim na rękach i powiedział "już po", i położył do posłania, zaczęłam po prostu wyć, bo nawet nie zdążyłam go tego dnia pogłaskać. Po prostu rozespana (było to rano), czekałam aż przyjadą, z jak zwykle postawionym na nogi Stefankiem.
Dzisiaj jestem w takim stanie, że nie wiem jak będę żyć dalej, Odi był ze mną odkąd miałam 6 lat, kończyłam z nim każdą szkołę, wchodziłam w dorosłe życie, przeżywałam rozstanie, obrony, pierwsza pracę. Nigdy nie oceniał i zawsze był, teraz leży na ogródku tam gdzie lubił chodzić, ze swoją pileczka, zawinięty w ulubiony kocyk. Leży tak blisko a ja nie mogę go przytulić, dzisiaj rano nawet nie zdążyłam go pogłaskać i podziękować za te wszystkie lata. Zrobiłam to, kiedy dusza była już poza ciałkiem, które leżało w posłanku.
Ciągle się zastanawiam, czy nie jest mu tam zimno, że mogłam wczoraj dać mu smaczków bez liku, teraz leżą takie bezużyteczne, ale człowiek zawsze mu dawkował myśląc o zdrowiu. Był dla mnie zawsze ostoją bezpieczeństwa i to dzięki świadomości, że jest wychodziłam z większości kryzysów. Miewałam epizody depresyjne i on był moją ochroną przed tą czarną dziurą. Jedyną.
Teraz nie wiem, jak to będzie. Czuję, jakby mi ktoś zabrał serce i boję się chodzić spać bo wiem że jak wstanę, będę go szukać i znowu przeżyje szok... Każde miejsce w domu mi go przypomina, dziś przyjechał kurier i kiedy odebrałam paczkę zaczęłam wyć, bo on tak jak zawsze nie wyjrzał ciekawsko, kto przyszedł i czy aby nie idę do kuchni po kąski.
Nie wyobrażam sobie wrócić z Wrocławia (studiuję tam, obecnie pracuję) i nie zobaczyć, jak zagląda do walizki czy czegoś dla niego nie mam, nie doczekał też śniegu, a tak kochal się w nim bawić, nawet jak już łapeczki nie domagały. Powtarzam sobie tylko, że jest Tam już babcia, z którą też się bardzo kochali, więc przynajmniej nie jest tam sam. Ale nie wiem jak sobie z tym poradzę, dzisiaj czuję, jakby moje życie się skończyło, naprawdę. Jedynym pocieszeniem teraz jest fakt, że się jeszcze spotkamy, ale to jeszcze tyle czasu... Mam takie myśli, że chciałabym pójść za nim.
Staram się sobie tłumaczyć, że był kochany, cała rodzina za nim szalała, był rozpieszczany, spał gdzie chciał, kiedy nie mógł już wchodzić po schodach rodzice spali z nim na podłodze. A mimo to dręczą wyrzuty sumienia i szarpią te ranę, że można było więcej pogłaskać, więcej dać smaczków, wyjść więcej razy na spacer, dłużej, częściej przyjeżdżać z Wrocławia, na wakacje mniej jeździć. Zabijają mnie te myśli. Tato miał już naszykowaną jego podusie i kocyki w samochodzie, bo miał jechać z nim w poniedziałek do pracy. Był ostatnia niteczką łączącą mnie z dzieciństwem i takim beztroskim, szczęśliwym życiem. Jeszcze wczoraj wychodził na ogródek i machał ogonem, kiedy się go zawołało, dzisiaj jak wyszłam czekałam, aż wyjdzie za mną. Na krześle wciąż wisi moja torba, którą jeszcze w sobotę wąchał.
Był najdzielniejszy na świecie, tyle razy już było z nim źle i zawsze z tego wychodził, jak Rambo i Rocky razem wzięci, nawet z nerek wyszedł dla nas. Rodzice też strasznie przeżywają, ale oni maja taki mechanizm, że muszą się czymś zająć, żeby nie dopuszczać do siebie myśli, oboje chodzą do pracy i ode mnie oczekują tego samego. Tato dzisiaj 10 razy mnie pytał, jakie mam plany, czy wracam dzisiaj do Wrocławia a to było w ogóle poza moim umysłem teraz nad tym myśleć, wyjeżdżać stąd gdzie Stefanek śpi i jest pochowany, wyjeżdżać z taką myślą że go nie pogłaskam na pożegnanie, nie powiem ze za tydzień znowu do niego przyjadę z kąskami albo zabawka, wiedząc, że już mi za tym nie zajrzy ciekawsko do walizki merdając ogonem, wracać do pustego mieszkania, gdzie stoi jego zdjęcie, jego figurka i iść do pracy, gdzie jeszcze w piątek dziewczybki pytały, gdzie jadę, bo widziały walizkę, a ja mówiłam, że do mojego pieska. Tato i on byli bratnimi duszami, to tatę sobie wybrał, tato go do nas 18 lat temu przywiózł w kartonie takiego małego i dzisiaj tata odwiózł go żeby sobie spokojnie zasnął, tato też go pochował... pierwszy raz widzialam wczoraj, jak moj tato płacze. Cały czas sobie wyrzucam, że może można było jeszcze coś zrobić, chociaż weterynarz dziś powiedział, że już w piątek widział, że leki coraz krócej działają i że dalej by się już tylko męczył. A tak mogę tylko wierzyć, że był szczęśliwy i żył komfortowo jak na swój wiek. Wychodził z każdego kryzysu.
Koło komputera dalej leży poduszka od fotela bujanego, na której czasami się kładł jak prezes. Nie wiem, jak dzisiaj wytrzymam sama w domu, zawsze zostawaliśmy razem i oglądaliśmy sobie razem telewizję, zeszłam tylko raz na dół przytulić się do jego posłania bo dalej tam jest jego zapach, a potem wróciłam na górę bo ta cisza i pustka tam, gdzie zawsze był, mnie dobija.
Teraz dużo mi pomaga czytanie forum, gdzie piszą osoby, które też przeżywały lub przeżywają te rozpacz. Ale szukam już terapeuty, bo już wcześniej zdarzały mi się epizody depresyjne, a teraz czuję, że nie poradzę sobie z tym sama, snuje się po domu jak duch...I jestem przerażona na myśl o niedzieli, jak będę musiała jechać, zawsze mu mówiłam, żeby był grzeczny, że za tydzień przyjadę, będę tęsknić i że mu coś przywiozę, i chyba teraz pójdę tam gdzie jest pochowany i też mu tak powiem... Mój dziadek jak się dowiedział dzisiaj to też się popłakał przez telefon, on też z Odiskiem związany, zawsze się wymykali do kuchni i dziadek go z cichacza karmił, zawsze się Stefanek cieszył bardzo jak dziadek przyjeżdżał, nawet jak już łapki nie domagały i nie mógł skakać to podchodził i machał szalenie ogonkiem. U mojej mamy w klasie dzisiaj dzieci listy pisały do niej żeby poćwiczyć i jeden chłopczyk napisał że widział ja na weekend na spacerze z pieskiem...Rodzice już zwinęli dywan, który rozłożyliśmy żeby mu się latwiej chodziło, schowali posłania ale to w którym spal nie pozwoliłam wynieść na strych, leży u mnie w pokoju, jak przechodzę tamtędy to wącham poduszkę bo został tam jeszcze jego zapach. Szalenie to trudne, nie wiedziałam że to będzie aż tak straszne, a jest podwójnie, a nawet potrójnie przez to, że mimo że wiedziałam że ma już tyle lat to zupełnie zamroziłam i wykluczyłam te myśl że może go kiedyś zabraknąć, był zawsze i myślałam że będzie zawsze, w każdym momencie mojego życia, ciągle powtarzałam że będzie najstarszym pieskiem świata i ciągle wierzyłam, trochę wbrew logice, że tego czasu jest jeszcze bardzo dużo. A najgorsze i wykańczające są te wyrzuty sumienia. Czego nie zrobiłam, a mogłam, że już tego nie naprawie, cały czas o tym myślę. Nawet to, że w pierwsza niedzielę września cały dzień zamiast z nim siedzieć, robiłam prezentacje do szkoły, ale cały czas myślałam, że tego czasu jest dużo, gdybym wiedziała, nic by mnie więcej nie interesowało, ale choć wiem, że takie jest życie, że człowiek musiał pracować, że nie zdawał sobie sprawy, to i tak te wyrzuty sumienia jak trucizna.
Przepraszam, za tak długi post. Musiałam to z siebie wyrzucić, podzielić się z obcymi ludźmi. Na pewno Ci z Was, którzy mieli lub mają przyjaciela na czterech łapkach mnie zrozumieją. Bo niestety nie każdy rozumie. Dziękuję, jeśli ktoś przeczytał do końca.
Z góry przepraszam, jeśli post będzie chaotyczny. Zazwyczaj przykładam się do tego, żeby post miał ład i skład, ale teraz mam wrażenie, że pisze to rozpacz a nie ja sama.
Po 18 latach odszedł mój najlepszy przyjaciel, braciszek, bratnia dusza - piesek Odi, chociaż każdy w domu wołał na niego Stefan. Przyjechał do nas w kartonie, kiedy miałam 6 lat, przywiózł go mój tato. Nie pamiętam życia bez niego.
Póki co czuję, jakby moje życie się skończyło, to największa trauma, jakiej doświadczyłam, zwłaszcza że jak wczoraj tata zabierał go do weterynarza, to ani przez chwilę nie pomyślałam, że będzie to podróż w jedną stronę. Do końca mialam nadzieję, że będzie tak jak zawsze lepiej, bo Odi był taki dzielny i waleczny jak Rambo albo Rocky, wychodził z każdego kryzysu... dopiero jak tato przyjechał z nim na rękach i powiedział "już po", i położył do posłania, zaczęłam po prostu wyć, bo nawet nie zdążyłam go tego dnia pogłaskać. Po prostu rozespana (było to rano), czekałam aż przyjadą, z jak zwykle postawionym na nogi Stefankiem.
Dzisiaj jestem w takim stanie, że nie wiem jak będę żyć dalej, Odi był ze mną odkąd miałam 6 lat, kończyłam z nim każdą szkołę, wchodziłam w dorosłe życie, przeżywałam rozstanie, obrony, pierwsza pracę. Nigdy nie oceniał i zawsze był, teraz leży na ogródku tam gdzie lubił chodzić, ze swoją pileczka, zawinięty w ulubiony kocyk. Leży tak blisko a ja nie mogę go przytulić, dzisiaj rano nawet nie zdążyłam go pogłaskać i podziękować za te wszystkie lata. Zrobiłam to, kiedy dusza była już poza ciałkiem, które leżało w posłanku.
Ciągle się zastanawiam, czy nie jest mu tam zimno, że mogłam wczoraj dać mu smaczków bez liku, teraz leżą takie bezużyteczne, ale człowiek zawsze mu dawkował myśląc o zdrowiu. Był dla mnie zawsze ostoją bezpieczeństwa i to dzięki świadomości, że jest wychodziłam z większości kryzysów. Miewałam epizody depresyjne i on był moją ochroną przed tą czarną dziurą. Jedyną.
Teraz nie wiem, jak to będzie. Czuję, jakby mi ktoś zabrał serce i boję się chodzić spać bo wiem że jak wstanę, będę go szukać i znowu przeżyje szok... Każde miejsce w domu mi go przypomina, dziś przyjechał kurier i kiedy odebrałam paczkę zaczęłam wyć, bo on tak jak zawsze nie wyjrzał ciekawsko, kto przyszedł i czy aby nie idę do kuchni po kąski.
Nie wyobrażam sobie wrócić z Wrocławia (studiuję tam, obecnie pracuję) i nie zobaczyć, jak zagląda do walizki czy czegoś dla niego nie mam, nie doczekał też śniegu, a tak kochal się w nim bawić, nawet jak już łapeczki nie domagały. Powtarzam sobie tylko, że jest Tam już babcia, z którą też się bardzo kochali, więc przynajmniej nie jest tam sam. Ale nie wiem jak sobie z tym poradzę, dzisiaj czuję, jakby moje życie się skończyło, naprawdę. Jedynym pocieszeniem teraz jest fakt, że się jeszcze spotkamy, ale to jeszcze tyle czasu... Mam takie myśli, że chciałabym pójść za nim.
Staram się sobie tłumaczyć, że był kochany, cała rodzina za nim szalała, był rozpieszczany, spał gdzie chciał, kiedy nie mógł już wchodzić po schodach rodzice spali z nim na podłodze. A mimo to dręczą wyrzuty sumienia i szarpią te ranę, że można było więcej pogłaskać, więcej dać smaczków, wyjść więcej razy na spacer, dłużej, częściej przyjeżdżać z Wrocławia, na wakacje mniej jeździć. Zabijają mnie te myśli. Tato miał już naszykowaną jego podusie i kocyki w samochodzie, bo miał jechać z nim w poniedziałek do pracy. Był ostatnia niteczką łączącą mnie z dzieciństwem i takim beztroskim, szczęśliwym życiem. Jeszcze wczoraj wychodził na ogródek i machał ogonem, kiedy się go zawołało, dzisiaj jak wyszłam czekałam, aż wyjdzie za mną. Na krześle wciąż wisi moja torba, którą jeszcze w sobotę wąchał.
Był najdzielniejszy na świecie, tyle razy już było z nim źle i zawsze z tego wychodził, jak Rambo i Rocky razem wzięci, nawet z nerek wyszedł dla nas. Rodzice też strasznie przeżywają, ale oni maja taki mechanizm, że muszą się czymś zająć, żeby nie dopuszczać do siebie myśli, oboje chodzą do pracy i ode mnie oczekują tego samego. Tato dzisiaj 10 razy mnie pytał, jakie mam plany, czy wracam dzisiaj do Wrocławia a to było w ogóle poza moim umysłem teraz nad tym myśleć, wyjeżdżać stąd gdzie Stefanek śpi i jest pochowany, wyjeżdżać z taką myślą że go nie pogłaskam na pożegnanie, nie powiem ze za tydzień znowu do niego przyjadę z kąskami albo zabawka, wiedząc, że już mi za tym nie zajrzy ciekawsko do walizki merdając ogonem, wracać do pustego mieszkania, gdzie stoi jego zdjęcie, jego figurka i iść do pracy, gdzie jeszcze w piątek dziewczybki pytały, gdzie jadę, bo widziały walizkę, a ja mówiłam, że do mojego pieska. Tato i on byli bratnimi duszami, to tatę sobie wybrał, tato go do nas 18 lat temu przywiózł w kartonie takiego małego i dzisiaj tata odwiózł go żeby sobie spokojnie zasnął, tato też go pochował... pierwszy raz widzialam wczoraj, jak moj tato płacze. Cały czas sobie wyrzucam, że może można było jeszcze coś zrobić, chociaż weterynarz dziś powiedział, że już w piątek widział, że leki coraz krócej działają i że dalej by się już tylko męczył. A tak mogę tylko wierzyć, że był szczęśliwy i żył komfortowo jak na swój wiek. Wychodził z każdego kryzysu.
Koło komputera dalej leży poduszka od fotela bujanego, na której czasami się kładł jak prezes. Nie wiem, jak dzisiaj wytrzymam sama w domu, zawsze zostawaliśmy razem i oglądaliśmy sobie razem telewizję, zeszłam tylko raz na dół przytulić się do jego posłania bo dalej tam jest jego zapach, a potem wróciłam na górę bo ta cisza i pustka tam, gdzie zawsze był, mnie dobija.
Teraz dużo mi pomaga czytanie forum, gdzie piszą osoby, które też przeżywały lub przeżywają te rozpacz. Ale szukam już terapeuty, bo już wcześniej zdarzały mi się epizody depresyjne, a teraz czuję, że nie poradzę sobie z tym sama, snuje się po domu jak duch...I jestem przerażona na myśl o niedzieli, jak będę musiała jechać, zawsze mu mówiłam, żeby był grzeczny, że za tydzień przyjadę, będę tęsknić i że mu coś przywiozę, i chyba teraz pójdę tam gdzie jest pochowany i też mu tak powiem... Mój dziadek jak się dowiedział dzisiaj to też się popłakał przez telefon, on też z Odiskiem związany, zawsze się wymykali do kuchni i dziadek go z cichacza karmił, zawsze się Stefanek cieszył bardzo jak dziadek przyjeżdżał, nawet jak już łapki nie domagały i nie mógł skakać to podchodził i machał szalenie ogonkiem. U mojej mamy w klasie dzisiaj dzieci listy pisały do niej żeby poćwiczyć i jeden chłopczyk napisał że widział ja na weekend na spacerze z pieskiem...Rodzice już zwinęli dywan, który rozłożyliśmy żeby mu się latwiej chodziło, schowali posłania ale to w którym spal nie pozwoliłam wynieść na strych, leży u mnie w pokoju, jak przechodzę tamtędy to wącham poduszkę bo został tam jeszcze jego zapach. Szalenie to trudne, nie wiedziałam że to będzie aż tak straszne, a jest podwójnie, a nawet potrójnie przez to, że mimo że wiedziałam że ma już tyle lat to zupełnie zamroziłam i wykluczyłam te myśl że może go kiedyś zabraknąć, był zawsze i myślałam że będzie zawsze, w każdym momencie mojego życia, ciągle powtarzałam że będzie najstarszym pieskiem świata i ciągle wierzyłam, trochę wbrew logice, że tego czasu jest jeszcze bardzo dużo. A najgorsze i wykańczające są te wyrzuty sumienia. Czego nie zrobiłam, a mogłam, że już tego nie naprawie, cały czas o tym myślę. Nawet to, że w pierwsza niedzielę września cały dzień zamiast z nim siedzieć, robiłam prezentacje do szkoły, ale cały czas myślałam, że tego czasu jest dużo, gdybym wiedziała, nic by mnie więcej nie interesowało, ale choć wiem, że takie jest życie, że człowiek musiał pracować, że nie zdawał sobie sprawy, to i tak te wyrzuty sumienia jak trucizna.
Przepraszam, za tak długi post. Musiałam to z siebie wyrzucić, podzielić się z obcymi ludźmi. Na pewno Ci z Was, którzy mieli lub mają przyjaciela na czterech łapkach mnie zrozumieją. Bo niestety nie każdy rozumie. Dziękuję, jeśli ktoś przeczytał do końca.
Magdenz, jestem tu i przeczytałam Twój wpis spokojnie zdanie po zdaniu, na co pozwolił mi chyba tylko alprazolam w moim krwioobiegu. Mogę podpisać się pod niemal wszystkim, co napisałaś. Wczoraj straciłam mojego najlepszego, 14-sto letniego przyjaciela, który był od zawsze i przed którym nie pamiętam życia. Czuję się dokładnie tak, jak Ty - jakby moje życie się skończyło. Czuję przeraźliwą pustkę i dziurę. Spędziłam z moją włochatą kulką ostatni tydzień, który zwiastował najgorsze. Trzymałam jego chwiejące się łapki, by mógł napić się wody i zjeść. Asystowałam każdy ruch, ciesząc się jak głupia, gdy tylko w spokoju, bez wywracania, położył się na swoim ulubionym dywaniku. Dzień przed wyrokiem przytulałam go, zapłakując całą, moją ukochaną mięciutką i pachnącą sierściuszkę. Szeptałam mu do ucha, że bardzo go kocham, że dziękuję za wszystko i że może odejść. Że tam, na górze, czeka jego ukochana babcia, która już zaraz będzie drapać go po bródce i rzucać mu ulubione zabawki. Obiecałam, że już nie będzie cierpiał i będzie wolny. Wczoraj patrzyłam, jak wraz z ostatnim zastrzykiem uchodzi z niego życie, a brzuszek przestaje się podnosić. Przytuliłam mojego pieska po raz ostatni.
Bardzo mi przykro, że nie mogłaś być przy nim w ostatnich chwilach, ale najważniejsze, że Stefan nie był sam, że był Twój tato.
Nigdy też nie miałybyśmy wystarczająco dużo czasu z naszymi szczęściami. Zawsze byłoby go za mało.
Mój pies, podobnie, jak Twój, był moją bezpieczną przystanią. Uspokajał mnie jego spokojny oddech i zapach. Przeżywał ze mną moje najważniejsze, życiowe wydarzenia. Wychodziliśmy sobie na długie spacery, porozkminiać wspólnie świat, siedząc na schodkach i siadając na ulicach, z których widać było panoramę miasta. Wypłakiwałam się w jego futro, a on po prostu był. Zlizywał łzy, kładł się w moich nogach. Mieliśmy wyjątkową więź i porozumienie. Widziałam to w jego oczach.
Nie wyobrażam sobie powrotu do domu rodzinnego, gdzie we wszystkich miejscach, w których powinien być, będzie przeraźliwa pustka. Nie dam rady, bo ja będę widzieć go wszędzie. W każdym pokoju, w każdym rogu, na każdym dywanie i pod każdym oknem.
Ja również wracam na terapię, bo czuję, że wkraczam w bardzo mroczne miejsce, którego już kiedyś liznęłam. Pękło mi serce i nie wiem, jak mam żyć dalej.
Staram się sobie powtarzać, że dał mi najpiękniejsze 14 lat. Nauczył kochać psy. Nauczył tak wielu rzeczy. Dał mi tyle szczęścia i miłości, że moja głowa nie może tego pomieścić. Tak jak i tego, że moje najukochańsze słoneczko leży teraz pod ziemią, a ja już nigdy nie powącham mojego łebusia, nie dotknę mokrego noska i nie poczuję jego oddechu na mojej twarzy.
Bardzo mi przykro, że nie mogłaś być przy nim w ostatnich chwilach, ale najważniejsze, że Stefan nie był sam, że był Twój tato.
Nigdy też nie miałybyśmy wystarczająco dużo czasu z naszymi szczęściami. Zawsze byłoby go za mało.
Mój pies, podobnie, jak Twój, był moją bezpieczną przystanią. Uspokajał mnie jego spokojny oddech i zapach. Przeżywał ze mną moje najważniejsze, życiowe wydarzenia. Wychodziliśmy sobie na długie spacery, porozkminiać wspólnie świat, siedząc na schodkach i siadając na ulicach, z których widać było panoramę miasta. Wypłakiwałam się w jego futro, a on po prostu był. Zlizywał łzy, kładł się w moich nogach. Mieliśmy wyjątkową więź i porozumienie. Widziałam to w jego oczach.
Nie wyobrażam sobie powrotu do domu rodzinnego, gdzie we wszystkich miejscach, w których powinien być, będzie przeraźliwa pustka. Nie dam rady, bo ja będę widzieć go wszędzie. W każdym pokoju, w każdym rogu, na każdym dywanie i pod każdym oknem.
Ja również wracam na terapię, bo czuję, że wkraczam w bardzo mroczne miejsce, którego już kiedyś liznęłam. Pękło mi serce i nie wiem, jak mam żyć dalej.
Staram się sobie powtarzać, że dał mi najpiękniejsze 14 lat. Nauczył kochać psy. Nauczył tak wielu rzeczy. Dał mi tyle szczęścia i miłości, że moja głowa nie może tego pomieścić. Tak jak i tego, że moje najukochańsze słoneczko leży teraz pod ziemią, a ja już nigdy nie powącham mojego łebusia, nie dotknę mokrego noska i nie poczuję jego oddechu na mojej twarzy.
Witam, widzę ze ten wątek jest długi. Nie wiem, czy ktoś mi odpisze ale muszę to po prostu wyrzucic z siebie.
Czuje się okropnie, 07/02/2023 odszedł mój najukochańszy pies, buldog angielski, Snickers. I to wszystko moja wina. Nigdy sobie nie daruje. Miałby w kwietniu 9 lat.
Zawsze chciałam psa ale mieszkając za granica i pracując w godzinach od 7-19:00 byłoby to nie fair w stosunku do zwierzaka. Gdy mój partner w 2014 na urodziny dostał Snickersa, oniemiałam. Jak można dać komuś psa bez konsultacji?! Okazało się ze najmłodszy domownik darczyńcy bal się rosłego szczeniaka i tak Snickers trafił do nas. Wiedziałam, ze jak zostanie na kilka dni to już zostanie na zawsze. Wpadłam jak śliwka w kompot i pokochałam całym sercem, od razu. Nie obyło się bez niszczenia mebli, poduszek, butów itd. W 2017 miał usuwane operacyjnie jądro które nie zeszło. Ciagle problemy skórne, alergie, specjalna karma. Przemywanie fafli, smarowanie noska, infekcje uszu, częste biegunki i wymioty. Za każdym razem zostawalam z nim w domu jak był chory, brałam wolne jak dla dziecka. Później pojawiły się problemy z oczami i rogowka. Znów operacja. Dożywotnio krople Optimmune co 12 godzin.
W 2021 w grudniu zmarł mój tata i postanowiliśmy z partnerem i dzieckiem przenieść się z UK do PL żeby moja mama nie była sama. Plan był żeby pomoc przy opiece nad tatem, ale po przyjeździe w listopadzie tata odszedł. Snickers siedział pod jego łóżkiem i nie chciał wyjść w czasie gdy tata umierał w szpitalu.
Zauważyłam ze to już nie ten sam pies, powoli dochodziło do mnie ze się starzeje ale apetyt mu dopisywał i dostawał tych swoich ,,głupawek’’, chciał się bawić.
Po przyjeździe do PL zaczął mu się paskudzić nos i uszy - niestety pałeczka ropy błękitnej, również w oku.
Przez ostatni miesiąc zaczął coraz bardziej wycofywać się z życia domowego, uciekał od hałasu, stał koło pieca lub spał w łazience. Często musiałam wracać do UK ze względu na prace wiec zostawał z moja mama. Stwierdziła ze chyba bulwa ma problemy z zębami bo coraz trudniej mu jeść i wydziela więcej flegmy, czasem z krwią. Po kolejnym powrocie z UK wzięłam go do veta który stwierdził ze nic mu nie jest, dziąsła różowe i taki to już urok tych psów ze się slinią. Do japki nie zajrzał, a ja gdy próbowałam zajrzeć to uciekał i zaciskał mordkę.
W poniedziałek 6 lutego pojechałam do innego veta, na sile otworzył mu pysk i był tam wielki guz na podniebieniu. Myślałam ze pęknie mi serce.
Kolejnego dnia przyjechaliśmy na zabieg ale biorąc pod uwagę rozmiar guza i inne aspekty nie dawali mu szans. Umarł po znieczuleniu, nawet nie zdążyli go zaintubowac. Jestem zrozpaczona, jak mogłam do tego dopuścić. Nie powinnam mieć nawet patyczaka pod swoją opieka. Nigdy sobie nie wybaczę, tak bardzo go zawiodłam
Czuje się okropnie, 07/02/2023 odszedł mój najukochańszy pies, buldog angielski, Snickers. I to wszystko moja wina. Nigdy sobie nie daruje. Miałby w kwietniu 9 lat.
Zawsze chciałam psa ale mieszkając za granica i pracując w godzinach od 7-19:00 byłoby to nie fair w stosunku do zwierzaka. Gdy mój partner w 2014 na urodziny dostał Snickersa, oniemiałam. Jak można dać komuś psa bez konsultacji?! Okazało się ze najmłodszy domownik darczyńcy bal się rosłego szczeniaka i tak Snickers trafił do nas. Wiedziałam, ze jak zostanie na kilka dni to już zostanie na zawsze. Wpadłam jak śliwka w kompot i pokochałam całym sercem, od razu. Nie obyło się bez niszczenia mebli, poduszek, butów itd. W 2017 miał usuwane operacyjnie jądro które nie zeszło. Ciagle problemy skórne, alergie, specjalna karma. Przemywanie fafli, smarowanie noska, infekcje uszu, częste biegunki i wymioty. Za każdym razem zostawalam z nim w domu jak był chory, brałam wolne jak dla dziecka. Później pojawiły się problemy z oczami i rogowka. Znów operacja. Dożywotnio krople Optimmune co 12 godzin.
W 2021 w grudniu zmarł mój tata i postanowiliśmy z partnerem i dzieckiem przenieść się z UK do PL żeby moja mama nie była sama. Plan był żeby pomoc przy opiece nad tatem, ale po przyjeździe w listopadzie tata odszedł. Snickers siedział pod jego łóżkiem i nie chciał wyjść w czasie gdy tata umierał w szpitalu.
Zauważyłam ze to już nie ten sam pies, powoli dochodziło do mnie ze się starzeje ale apetyt mu dopisywał i dostawał tych swoich ,,głupawek’’, chciał się bawić.
Po przyjeździe do PL zaczął mu się paskudzić nos i uszy - niestety pałeczka ropy błękitnej, również w oku.
Przez ostatni miesiąc zaczął coraz bardziej wycofywać się z życia domowego, uciekał od hałasu, stał koło pieca lub spał w łazience. Często musiałam wracać do UK ze względu na prace wiec zostawał z moja mama. Stwierdziła ze chyba bulwa ma problemy z zębami bo coraz trudniej mu jeść i wydziela więcej flegmy, czasem z krwią. Po kolejnym powrocie z UK wzięłam go do veta który stwierdził ze nic mu nie jest, dziąsła różowe i taki to już urok tych psów ze się slinią. Do japki nie zajrzał, a ja gdy próbowałam zajrzeć to uciekał i zaciskał mordkę.
W poniedziałek 6 lutego pojechałam do innego veta, na sile otworzył mu pysk i był tam wielki guz na podniebieniu. Myślałam ze pęknie mi serce.
Kolejnego dnia przyjechaliśmy na zabieg ale biorąc pod uwagę rozmiar guza i inne aspekty nie dawali mu szans. Umarł po znieczuleniu, nawet nie zdążyli go zaintubowac. Jestem zrozpaczona, jak mogłam do tego dopuścić. Nie powinnam mieć nawet patyczaka pod swoją opieka. Nigdy sobie nie wybaczę, tak bardzo go zawiodłam
Witam,
Chciałabym zacząć od tego, że niezmiernie przykro mi z powodu Pani straty.
Nie chce zabrzmieć arogancko, ale rozumiem emocje, które w tym momencie Pani towarzyszą. Sama straciłam swoją suczkę i obwiniałam się za to. Żal i rozczarowanie samą sobą, że nie dałam rady jej pomóc i za późno zareagowałam.
Jednak to nie jest dobra droga, ponieważ to nie Pani była czynnikiem, który spowodował to co się stało. Proszę spojrzeć na głównego winowajcę, którym okazał się guz, prawdopodobni nowotworowy. Nowotwory, szczególnie złośliwe mają tendencję do szybkiego rozrastania się i przerzutów do innych narządów.
Niestety rasy brachycefaliczne są rasami, które mają tendencję do podpadania w rozmaite stany chorobowe jak np. alergię pokarmowe, problemy skórne, problemy z oczami oraz zębami. Wynika to z dużej ingerencji człowieka w te rasy i problemów genetycznych.
Proszę nie obwiniać się o to co się stało i spojrzeć na to co Pani zrobiła dla swojego pupila.
Opieka, dom, ciepło i miłość, którymi Pani go otoczyła. Dostał wszystko co najlepsze i na pewno był wdzięczny do samego końca. Odszedł w spokoju i bez bólu, zostawiając masę dobrych wspomnień, które jako jedyne powinny zostać i być brane pod uwagę, kiedy Pani o nim myśli.
Jeśli obawia się Pani posiadania kolejnego zwierzęcia jest to jak najbardziej zrozumiałe.
Wszystko przyjdzie z czasem, ale proszę popatrzeć na wszystkie dobre chwile oraz rzeczy, które Pani i pupil przeżyliście razem. Sądzę, że na pewno przeważają nad mniej dobrymi.
Z wyrazami współczucia,
Zespół Vet4u
Chciałabym zacząć od tego, że niezmiernie przykro mi z powodu Pani straty.
Nie chce zabrzmieć arogancko, ale rozumiem emocje, które w tym momencie Pani towarzyszą. Sama straciłam swoją suczkę i obwiniałam się za to. Żal i rozczarowanie samą sobą, że nie dałam rady jej pomóc i za późno zareagowałam.
Jednak to nie jest dobra droga, ponieważ to nie Pani była czynnikiem, który spowodował to co się stało. Proszę spojrzeć na głównego winowajcę, którym okazał się guz, prawdopodobni nowotworowy. Nowotwory, szczególnie złośliwe mają tendencję do szybkiego rozrastania się i przerzutów do innych narządów.
Niestety rasy brachycefaliczne są rasami, które mają tendencję do podpadania w rozmaite stany chorobowe jak np. alergię pokarmowe, problemy skórne, problemy z oczami oraz zębami. Wynika to z dużej ingerencji człowieka w te rasy i problemów genetycznych.
Proszę nie obwiniać się o to co się stało i spojrzeć na to co Pani zrobiła dla swojego pupila.
Opieka, dom, ciepło i miłość, którymi Pani go otoczyła. Dostał wszystko co najlepsze i na pewno był wdzięczny do samego końca. Odszedł w spokoju i bez bólu, zostawiając masę dobrych wspomnień, które jako jedyne powinny zostać i być brane pod uwagę, kiedy Pani o nim myśli.
Jeśli obawia się Pani posiadania kolejnego zwierzęcia jest to jak najbardziej zrozumiałe.
Wszystko przyjdzie z czasem, ale proszę popatrzeć na wszystkie dobre chwile oraz rzeczy, które Pani i pupil przeżyliście razem. Sądzę, że na pewno przeważają nad mniej dobrymi.
Z wyrazami współczucia,
Zespół Vet4u
Bardzo dziękuje za słowa otuchy. Bije się cały czas z myślami ze mogłam zrobić więcej, ze jakbym wcześniej pojechała do kompetentnego weterynarza to może można by było usunąć to paskudztwo i Snickers dalej byłby ze mną. Za chwile myśle, ze po operacji by się męczył, co jeśli były już przerzuty… i tak w kółko. Zwariuje chyba. Partner obrażony ze płacze za psem bo ,,za nim bym tak nie plakala’’. Naprawdę wole zwierzęta które kochają nas bezinteresownie. Co za koszmar
-
- Posty:1
- Rejestracja:05 lipca 2023, 08:32
Witam, nie wiem, czy ktoś tu jeszcze zagląda i czy ktoś mi odpisze, ale muszę spróbować. W piątek odszedł mój pies, potrącony przez samochód. Mój mały miś miał tylko rok. Teść otworzył bramę, a on pobiegł za kurą i wpadł prosto pod samochód. Zginął na miejscu. Od tego czasu mój świat się zawalił. Nie potrafię żyć bez niego. Najchętniej najadłabym się tabletek, ale nie chce krzywdzić pozostałych zwierząt. Tylko, że jego kochałam najbardziej, wychowałam i wykarmiłam go odkąd miał kilka dni, wyleczyłam z parwowirozy, tylko po to, żeby odszedł w taki sposób. Czuję się, jakby ktoś wyrwał mi serce, mam takie ataki, że nie potrafię się uspokoić. Mam tak ogromne poczucie winy, bo on mnie tak kochał, a ja pozwoliłam mu odejść w taki sposób, zdrowemu wesołemu psu. Nie wyobrażam sobie reszty życia bez niego, każdy dzień to koszmar. Proszę, napiszcie coś, cokolwiek
Witamy,oktawiadob pisze: ↑05 lipca 2023, 08:49Witam, nie wiem, czy ktoś tu jeszcze zagląda i czy ktoś mi odpisze, ale muszę spróbować. W piątek odszedł mój pies, potrącony przez samochód. Mój mały miś miał tylko rok. Teść otworzył bramę, a on pobiegł za kurą i wpadł prosto pod samochód. Zginął na miejscu. Od tego czasu mój świat się zawalił. Nie potrafię żyć bez niego. Najchętniej najadłabym się tabletek, ale nie chce krzywdzić pozostałych zwierząt. Tylko, że jego kochałam najbardziej, wychowałam i wykarmiłam go odkąd miał kilka dni, wyleczyłam z parwowirozy, tylko po to, żeby odszedł w taki sposób. Czuję się, jakby ktoś wyrwał mi serce, mam takie ataki, że nie potrafię się uspokoić. Mam tak ogromne poczucie winy, bo on mnie tak kochał, a ja pozwoliłam mu odejść w taki sposób, zdrowemu wesołemu psu. Nie wyobrażam sobie reszty życia bez niego, każdy dzień to koszmar. Proszę, napiszcie coś, cokolwiek
Bardzo przykro nam z powodu Pani straty. Jeśli nie radzi sobie Pani ze stratą ważne jest zadbanie o swoje zdrowie psychiczne i zgłoszenie się o pomoc psychologiczną do najbliżej przychodni.
Straty bliskich nam osób oraz zwierząt często mocno odbijają się na naszej psychice, dlatego warto szukać wsparcia w najbliższych.
Pozdrawiamy serdecznie,
Zespół Vet4u
-
- Informacje
-
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 32 gości