Jak sobie poradzić po stracie psa.....
-
- Posty:3474
- Rejestracja:12 listopada 2009, 20:36
...
Ostatnio zmieniony 16 listopada 2013, 15:18 przez isabelle30, łącznie zmieniany 1 raz.
Ja za namową Isabelle otworzyłam ten link. Dziewczyny śmiało otwierajcie go i czytajcie, ja nie żałuję ,że to zrobiłam.
Witam.Dziewczyny ja nie wyslalam wam tego linka po to zebyscie sie dolowaly tylko po to zebyscie zobaczyly ze na tym swiecie sa jeszcze dobrzy ludzie,ktorzy potrafia cos zrobic dla bez bronnych istot. Mysle ze Kastro wyjdzie z tego jest silnym pieskiem.Widzialam ja dziewczyny chcialy ratowac szczeniaki z Rumunii.Wydaje mi sie ze jest bardzo duzo zwierzat u nas naprawde potrzebujacych pomocy.Po zatym mysle ze zaczynam sie po malu godzic z odejsciem Hektora.mysle ze czas robi swoje i terapia.Ale i tak mi go brakuje.
Dzisiaj mija 2 miesiące od śmierci Tory.Faktycznie czas leczy rany, już tak strasznie nie cierpię jak w pierwszą "rocznicę".
Ból przypomina ćmienie zęba.Niby nie boli ale jednak coś jest nie tak.Czasami niespodziewanie zakłuje do żywego mięsa aż zabraknie oddechu. Nie ma ciebie nie ma
Ktoś z rodziny widząc moje zaangażowanie remontowo-tapeciarskie, zapytał mnie ostatnio( w dobrej wierze)
"i co lepiej, zapomniałaś już o Torze?"
Nigdy o niej nie zapomnę.
Pozdrawiam was kochani.
Ból przypomina ćmienie zęba.Niby nie boli ale jednak coś jest nie tak.Czasami niespodziewanie zakłuje do żywego mięsa aż zabraknie oddechu. Nie ma ciebie nie ma
Ktoś z rodziny widząc moje zaangażowanie remontowo-tapeciarskie, zapytał mnie ostatnio( w dobrej wierze)
"i co lepiej, zapomniałaś już o Torze?"
Nigdy o niej nie zapomnę.
Pozdrawiam was kochani.
No tak ,tak to właśnie jest ,z czasem będziesz wspominać piesia z uśmiechem .Tak będzie chociaż może teraz jeszcze w to trudno uwierzyć .Z czasem tez będą ryki ni z gruszki ni z pietruszki ,to też normalka .Jak mnie zaboli to ryczę chociaż to już kilka lat .Czasem zapomnę o ich istnieniu i żyję jak gdyby nigdy nic się nie stało .Ale gdzieś tam głęboko są odciśnięte w sercu ślady ich łap .
no i tak jak piszecie dziewczyny,czas swoje robi.U mnie tez mina 2 miesiąc jak Hektor odszedł i te cierpienie jest już trochę mniejsze brak mi jego ale jestem tak zajęta praca ze są dni ze nie myślę o tym co sie stalo.mysle ze terapia tez swoje robi.jest mi trochę lżej tęsknię ale już mniej.Alei tak będzie do końca w moim serduszku był najwierniejszym przyjacielem.
Do uśmiechu jeszcze długa droga,każde wspomnienie mniej lub więcej ale ciągle boli.Ale przygotowana już jestem psychicznie na nowego psa- wezmę suczkę taką małą( w sensie ma dwa lata i zostanie już mała, nie mogę teraz mieć dużego psa) ze schroniska.Niech ta śmierć Tory nie idzie na marne, kto inny dostanie swoją szansę.
I kotka też mi chcą dać- ale trochę się boje bo młody i pewnie psotny okropnie
I kotka też mi chcą dać- ale trochę się boje bo młody i pewnie psotny okropnie
Vinii, cieszę się ,że jest Ci lepiej i że dojrzałaś do decyzji o adopcji pieska. A kotka nie obawiaj się, powariuje dopóki młodziak.
Potem siądzie na tyłku,wiem to po moich kotach. Co prawda ,te staruchy tez mają swoją godzinkę ,w której odbija im i mają ochotę na figle ale już nie tak bardzo i często ,gdy były małe. A bardzo dobrze,że piesek i kotek będą miały równy start w domu.Szybciej się przywiążą do siebie.Ja gdy wzięłam sunię ze schroniska niedługo po niej adoptowałam malutką kotkę. Wyobraż sobie,że to była najmądrzejsza kicia, bo wychowywała się z psem i przejęła od suni wiele zachowań a w tym tej psiej mądrości.Wielu lekarzy mówi,że niektórym ludziom znerwicowanym powinno się na receptę "zapisywać" kota, bo jego mruczenie tak kojąco działa na skołatane nerwy człowieka. Trzymam kciuki za adopcję i czekam z niecierpliwością na wieści jak poszło. Pozdrówka!
P.S. Hektor , cieszę się,że Tobie też lepiej, może Ty też pójdziesz w ślady Vinii i adoptujesz jakieś biedactwo. Pozdrawiam!
Potem siądzie na tyłku,wiem to po moich kotach. Co prawda ,te staruchy tez mają swoją godzinkę ,w której odbija im i mają ochotę na figle ale już nie tak bardzo i często ,gdy były małe. A bardzo dobrze,że piesek i kotek będą miały równy start w domu.Szybciej się przywiążą do siebie.Ja gdy wzięłam sunię ze schroniska niedługo po niej adoptowałam malutką kotkę. Wyobraż sobie,że to była najmądrzejsza kicia, bo wychowywała się z psem i przejęła od suni wiele zachowań a w tym tej psiej mądrości.Wielu lekarzy mówi,że niektórym ludziom znerwicowanym powinno się na receptę "zapisywać" kota, bo jego mruczenie tak kojąco działa na skołatane nerwy człowieka. Trzymam kciuki za adopcję i czekam z niecierpliwością na wieści jak poszło. Pozdrówka!
P.S. Hektor , cieszę się,że Tobie też lepiej, może Ty też pójdziesz w ślady Vinii i adoptujesz jakieś biedactwo. Pozdrawiam!
Dziewczyny no i mnie dzis zlapala chndra,nie wiem czy to pogoda cz cos innego.placze jak warjatka.Tak mi sie zrobilo teskno ze nie wytrzymalam i musialam poryczec,potesknic za mojm Hektorem.myslalam ze juz lepiej a tu znowu bol,tesknota,zal do siebie,do losu ze tak wszystko sie zbieglo naraz.kiedy sie wycisze to nie wiem.
Witam wszystkich.
Niestety mnie też się to przydarzyło. Rocco odszedł 2 października br. po 10,5 latach swojego pieskiego życia.
Toczył heroiczny bój z wszelkimi przeciwnościami losu - a ten nie był dla niego zbyt łaskawy.
Rocco to labrador, wesoły, pogodny z ADHD Kiedy go przywieźliśmy do domu miał raptem kilka tygodni i... w pierwszy dzień się rozchorował - z tego co pamiętam to chyba było zatrucie, czym dokładnie nie wiadomo. Po paru tygodniach miał kolejny sprawdzian - nie jadł, nie chciał pić i ciągle wymiotował żółcią. Lekarze nie dawali mu większych szans, ale udało się go postawić na nogi. Zrobiliśmy kompleksowe badania. Diagnoza: chora trzustka, niewykształcony 1płat wątroby i uczulenie. Oczywiście zapewnialiśmy odpowiednią dietę, tak jak nakazywali nam lekarze. Po względnym spokoju miał jeszcze parę razy "napady" polegające na właśnie braku apetytu i wymiotach (wielokrotnie spałem razem z nim, żeby podczas wymiotowania czasem się nie zakrztusił). Chudł wtedy zastraszająco szybko (pamiętam że przez parę tygodni dawaliśmy w domu bidulkowi kroplówki), ale za każdym razem kiedy żegnał się ze światem dochodził do siebie - ku naszej ogromnej radości. Wszystkie te jego przeboje spowodowały, ze stał się naszym (R)oczkiem w głowie, chuchaliśmy i dmuchaliśmy na niego, jeździliśmy b. często do lecznicy. W wieku 5 lat stwierdzono u niego cukrzycę, oczywiście insulina, dieta itd. Zwykle miał poziom cukru powyżej 500, czyli już niemierzalny. Niestety zaczęło nam biedaczysko ślepnąć, powoli, powoli aż ostatnio nie widział już nic. Cieszyliśmy się z każdej chwili z nim spędzonej, ciągle ktoś przy nim był i go głaskał, całował czy przytulał. Dawał nam ogrom radości. Niestety cukrzyca zwyciężyła, insulina już nie działała i organizm zaczął gwałtownie słabnąć - słaniał się na nogach, nie jadł nic, albo mało, schudł parę kg w ciągu kilku tygodni. Weterynarz w poniedziałek zasugerowała nam eutanazję - szok, niedowierzanie, konsternacja. Daliśmy sobie czas na decyzję. Następnego dnia troszkę ożył, tak jakby chciał jeszcze się z nami pożegnać. Niestety następnego dni było fatalnie, nie mógł chodzić, opadał z nóg i był bardzo słaby. Podjąłem decyzję - najstraszniejszą w moim 30 letnim życiu - kazałem go uśpić. Pojechałem sam, żona nie dała rady. Po wyjściu z auta zaczął nawet biec (!), oczywiście jedynie parę metrów. W lecznicy czekaliśmy na naszą kolej około 20 minut, klęczałem przy nim wyjąc z rozpaczy, całując go i tuląc. Po wejściu do gabinetu zapytałem czy możemy jeszcze coś zrobić - Pani Dr powiedziała, że to tylko będzie podtrzymywanie życia, a że już rano zaczął popiskiwać to mogło oznaczać, że zaczyna go już coś boleć i może cierpieć. Poprosiłem o zakończenie jego ciężkiego, ale naprawdę wdzięcznego i szczęśliwego życia. Odszedł na moich rękach, mówiłem mu, że zaraz zaśnie, że zobaczymy się jeszcze i że go strasznie kochamy i nigdy nie zapomnimy!!!! Po wyjściu nie mogłem złapać oddechu, wszystko wirowało. Pani Doktor pogratulował nam opieki nad Nim, że gdyby nie była taka wzorowa to n pewno by nie dożył takich lat i że to był najlepszy czas na taką decyzję - bo jeszcze nie zaczął cierpieć i odszedł mając mnie przy boku. Wróciłem do domu, posprzątałem jego rzeczy. Żona zeszła do mnie i zaczęliśmy płakać. Po paru godzinach pojechaliśmy z jego lekarstwami i jedzonkiem do schroniska. Oddaliśmy to potrzebującym psiakom - mamy nadzieję, że się przyda. Obecnie mija już 5 dzień odkąd go nie ma z nami - mój ból ewoluuje - jest coraz gorzej. Dorosły chłop a snuję się po domu, mówię do niego, pytam jak mu tam jest i wyję. Na początku w samotności - chciałem być oparciem dla Żony i Rodziców - wszyscy strasznie to przeżywali. Ja jestem w rozsypce - tysiące pytań, brak odpowiedzi, smutek, żal i NIESAMOWITA TĘSKNOTA!!!!!!!!!!!!!! Chcę go przytulić, pocałować i klepnąć w dupkę Ale nie mogę... wszystkich się pytam czy mu jest TAM dobrze, czy nas widzi i czy merda ogonkiem. Mam taką nadzieję. Strasznie go kochamy i póki co to nie wyobrażamy sobie, aby Go zastąpić kimś innym. Mam podobne odczucie jak niektórzy z Was - to byłaby zdrada Roczka - mojego ukochanego pieska, który dał nam tyle radości i ciepła. Stałem się dzięki niemu innym, lepszym człowiekiem. Moja Mała Roczulka, Kunja, Niuniek, Roccodyl, Kuń, Ronja odeszła. Ale jeszcze się z nim spotkam!!! Tak jak mu obiecałem!!!!!
Niestety mnie też się to przydarzyło. Rocco odszedł 2 października br. po 10,5 latach swojego pieskiego życia.
Toczył heroiczny bój z wszelkimi przeciwnościami losu - a ten nie był dla niego zbyt łaskawy.
Rocco to labrador, wesoły, pogodny z ADHD Kiedy go przywieźliśmy do domu miał raptem kilka tygodni i... w pierwszy dzień się rozchorował - z tego co pamiętam to chyba było zatrucie, czym dokładnie nie wiadomo. Po paru tygodniach miał kolejny sprawdzian - nie jadł, nie chciał pić i ciągle wymiotował żółcią. Lekarze nie dawali mu większych szans, ale udało się go postawić na nogi. Zrobiliśmy kompleksowe badania. Diagnoza: chora trzustka, niewykształcony 1płat wątroby i uczulenie. Oczywiście zapewnialiśmy odpowiednią dietę, tak jak nakazywali nam lekarze. Po względnym spokoju miał jeszcze parę razy "napady" polegające na właśnie braku apetytu i wymiotach (wielokrotnie spałem razem z nim, żeby podczas wymiotowania czasem się nie zakrztusił). Chudł wtedy zastraszająco szybko (pamiętam że przez parę tygodni dawaliśmy w domu bidulkowi kroplówki), ale za każdym razem kiedy żegnał się ze światem dochodził do siebie - ku naszej ogromnej radości. Wszystkie te jego przeboje spowodowały, ze stał się naszym (R)oczkiem w głowie, chuchaliśmy i dmuchaliśmy na niego, jeździliśmy b. często do lecznicy. W wieku 5 lat stwierdzono u niego cukrzycę, oczywiście insulina, dieta itd. Zwykle miał poziom cukru powyżej 500, czyli już niemierzalny. Niestety zaczęło nam biedaczysko ślepnąć, powoli, powoli aż ostatnio nie widział już nic. Cieszyliśmy się z każdej chwili z nim spędzonej, ciągle ktoś przy nim był i go głaskał, całował czy przytulał. Dawał nam ogrom radości. Niestety cukrzyca zwyciężyła, insulina już nie działała i organizm zaczął gwałtownie słabnąć - słaniał się na nogach, nie jadł nic, albo mało, schudł parę kg w ciągu kilku tygodni. Weterynarz w poniedziałek zasugerowała nam eutanazję - szok, niedowierzanie, konsternacja. Daliśmy sobie czas na decyzję. Następnego dnia troszkę ożył, tak jakby chciał jeszcze się z nami pożegnać. Niestety następnego dni było fatalnie, nie mógł chodzić, opadał z nóg i był bardzo słaby. Podjąłem decyzję - najstraszniejszą w moim 30 letnim życiu - kazałem go uśpić. Pojechałem sam, żona nie dała rady. Po wyjściu z auta zaczął nawet biec (!), oczywiście jedynie parę metrów. W lecznicy czekaliśmy na naszą kolej około 20 minut, klęczałem przy nim wyjąc z rozpaczy, całując go i tuląc. Po wejściu do gabinetu zapytałem czy możemy jeszcze coś zrobić - Pani Dr powiedziała, że to tylko będzie podtrzymywanie życia, a że już rano zaczął popiskiwać to mogło oznaczać, że zaczyna go już coś boleć i może cierpieć. Poprosiłem o zakończenie jego ciężkiego, ale naprawdę wdzięcznego i szczęśliwego życia. Odszedł na moich rękach, mówiłem mu, że zaraz zaśnie, że zobaczymy się jeszcze i że go strasznie kochamy i nigdy nie zapomnimy!!!! Po wyjściu nie mogłem złapać oddechu, wszystko wirowało. Pani Doktor pogratulował nam opieki nad Nim, że gdyby nie była taka wzorowa to n pewno by nie dożył takich lat i że to był najlepszy czas na taką decyzję - bo jeszcze nie zaczął cierpieć i odszedł mając mnie przy boku. Wróciłem do domu, posprzątałem jego rzeczy. Żona zeszła do mnie i zaczęliśmy płakać. Po paru godzinach pojechaliśmy z jego lekarstwami i jedzonkiem do schroniska. Oddaliśmy to potrzebującym psiakom - mamy nadzieję, że się przyda. Obecnie mija już 5 dzień odkąd go nie ma z nami - mój ból ewoluuje - jest coraz gorzej. Dorosły chłop a snuję się po domu, mówię do niego, pytam jak mu tam jest i wyję. Na początku w samotności - chciałem być oparciem dla Żony i Rodziców - wszyscy strasznie to przeżywali. Ja jestem w rozsypce - tysiące pytań, brak odpowiedzi, smutek, żal i NIESAMOWITA TĘSKNOTA!!!!!!!!!!!!!! Chcę go przytulić, pocałować i klepnąć w dupkę Ale nie mogę... wszystkich się pytam czy mu jest TAM dobrze, czy nas widzi i czy merda ogonkiem. Mam taką nadzieję. Strasznie go kochamy i póki co to nie wyobrażamy sobie, aby Go zastąpić kimś innym. Mam podobne odczucie jak niektórzy z Was - to byłaby zdrada Roczka - mojego ukochanego pieska, który dał nam tyle radości i ciepła. Stałem się dzięki niemu innym, lepszym człowiekiem. Moja Mała Roczulka, Kunja, Niuniek, Roccodyl, Kuń, Ronja odeszła. Ale jeszcze się z nim spotkam!!! Tak jak mu obiecałem!!!!!
Rooko znam ten bol jak kazdy znas piszac na tymforum.tysiace pytan cz nie za szybko czy moglem jeszcze poczekac.ale uwiez on juz nie cierpi jest szczesliwy a przeduzajac mu zycie nic to by nie dalo.ty bedziesz nie raz plakal z tesnoty i bolu i nie ma co sie tego wstydzic.kochales go bardzo i to jest normalne.na wszystko przyjdzie czas z czasem na niektore zeczy spojzysz innaczei i bedziesz go wspominal z usmiechem na ustach.uwiez mi tak jest czas zrobi swoje wiem po sobie ja tez mojego Hektora musialam uspac aby nie cierpjal mial raka.i nawet dziś płakałam zanim tęsknię dalej ale jest to już innaczej.boli dalej i na nowego pupilka jak bedziesz chcial przyjdzie czas nic na sile.pomys o tym ze dales mu kupe szczesliwych lat mimo jego choroby.napewno byl szczęśliwym i kochanym pieseczkiem.
wiem, że moja sytuacja nie jest wyjątkowa, ludzie tu wpisujący się mają wielkie serce i kochają zwierzątka. znam też schematy - muszę po prostu to odcierpieć i wiem, że jeszcze nie raz będę o Nim myślał i się uśmiechał. Obecnie mam sinusoidę nastrojów, niestety z ewidentną przewagą tych złych. Ale dziękuję Ci Hektor za wpis.
Z pośpiechu zapomniałem jeszcze o kilku innych "przygodach" mojej Rońdzi - potrąciło Go auto (jechaliśmy całą rodziną na urodziny bratanka, akurat rodzice założyli automat do bramy. Było już ciemno, siedzieliśmy w aucie i brama się zamykała. patrzyłem w lusterko czy się domknęła i byłem pewien że tak. Po paru godzinach dostaliśmy telefon, że... przed naszym domem auto rozjechało labradora. ruszyliśmy z piskiem opon, dojeżdżamy a tu.... niedomknięta brama. szał, piski, szlochy, ryki nie z tej ziemi, aż tu nagle Ronja przylatuje jak gdyby nigdy nic i się na na rzuca z relacji świadków wynika, że NA PEWNO uto go wciągnęło pod siebie, ale to dziwne bo nie miał ani śladu na sobie i wszystkie członki były razem - krwotoków wewnętrznych też nie stwierdzono). Kolejna sprawa - rok temu byłem na wyjeździe służbowym w Katowicach, dzwoni żona, że Rocco źle się czuje, leży, siny i nie chce jeść. Oczywiście byłem za daleko, żeby wrócić szybko i pojechać, Mama zwolniła się z pracy i pojechały. Okazało się, że ma... guza na śledzionie. Lekarze nie dawali dużych szans na wybudzenie się ale kazali zaryzykować. Strasznie to przeżywały, ja dopiero po jakimś czasie wróciłem, całą drogę nie wiedząc co się dzieje!!! mieliśmy go wieczorem odebrać... o ile. Pojechaliśmy i naszym oczom ukazał się ON w tym kołnierzu ochronnym. wyglądał jak królowa angielska albo kosmonauta radziecki śmialiśmy się z niego tuląc i całując non stop. Widać było wyraźnie, że się lepiej poczuł. Następna historia - maj tego roku. Ronja zachowywał się dziwnie, chodził i zawadzał o meble, lekko się trząsł itd. Ale mu przeszło. Następnego dni wróciłem z pracy i zszedłem do niego na parter żeby zobaczyć co się z nim dzieje. Leżał - popatrzył na mnie i nagle położył mi główkę na ręce, dostał ataku padaczki - pierwszy raz coś takiego w życiu widziałem, masowałem go, krzyczałem, zleciał się ojciec który kosił trawę i żona. płaczemy nad nim nie mogąc mu pomóc. ciągle myśleliśmy, że w konwulsjach nas opuści. wreszcie atak ustał, myśleliśmy że umarł. nie dałem za wygraną, tak jak stałem wziąłem go na ręce i zaniosłem do auta. pojechaliśmy do lecznicy (zresztą do tej, na której forum jesteśmy. od małego tam z Nim jeździmy). Po drodze się... ocknął - nie wierzyliśmy. Od razu tel do Żony, że żyje - nie wierzyła, potem mówiła, że myślała, że go podmienimy hehe. Dojechaliśmy - Ojciec cały w trawie, ubrany jak żul, ja w pantoflach góralskich i polarze Mamy (jak się domyślacie 20 numerów za małym hehe). Wpadłem do lecznicy i krzyczę, że mam umierającego psa i natychmiast musi mieć wizytę. Wyszedłem na pole i... widzę ojca i Rondzie idących jak na spacerze. Rocc merda ogonem i uśmiecha się jakby właśnie wstał. Pomyślałem, że mnie ludziska zaraz zjedzą, bo przecież narobiłem rabanu i mam wejść bez kolejki. Pani Dr wyszła i weszła do lecznicy z powrotem - miała szukać umierającego psa, a nie takiego jak nasz Jednak wróciła i weszliśmy do środka. Dostał oczywiście kroplówkę - okazał się, że jak normalnie jego poziom cukru we krwi wynosił 400-500 i więcej, tak wtedy zbliżył się prawie do zera... Taki to był terminator, RoccoCop Właśnie się zorientowałem, że siedzę uśmiechnięty, to chyba dobrze?
Z pośpiechu zapomniałem jeszcze o kilku innych "przygodach" mojej Rońdzi - potrąciło Go auto (jechaliśmy całą rodziną na urodziny bratanka, akurat rodzice założyli automat do bramy. Było już ciemno, siedzieliśmy w aucie i brama się zamykała. patrzyłem w lusterko czy się domknęła i byłem pewien że tak. Po paru godzinach dostaliśmy telefon, że... przed naszym domem auto rozjechało labradora. ruszyliśmy z piskiem opon, dojeżdżamy a tu.... niedomknięta brama. szał, piski, szlochy, ryki nie z tej ziemi, aż tu nagle Ronja przylatuje jak gdyby nigdy nic i się na na rzuca z relacji świadków wynika, że NA PEWNO uto go wciągnęło pod siebie, ale to dziwne bo nie miał ani śladu na sobie i wszystkie członki były razem - krwotoków wewnętrznych też nie stwierdzono). Kolejna sprawa - rok temu byłem na wyjeździe służbowym w Katowicach, dzwoni żona, że Rocco źle się czuje, leży, siny i nie chce jeść. Oczywiście byłem za daleko, żeby wrócić szybko i pojechać, Mama zwolniła się z pracy i pojechały. Okazało się, że ma... guza na śledzionie. Lekarze nie dawali dużych szans na wybudzenie się ale kazali zaryzykować. Strasznie to przeżywały, ja dopiero po jakimś czasie wróciłem, całą drogę nie wiedząc co się dzieje!!! mieliśmy go wieczorem odebrać... o ile. Pojechaliśmy i naszym oczom ukazał się ON w tym kołnierzu ochronnym. wyglądał jak królowa angielska albo kosmonauta radziecki śmialiśmy się z niego tuląc i całując non stop. Widać było wyraźnie, że się lepiej poczuł. Następna historia - maj tego roku. Ronja zachowywał się dziwnie, chodził i zawadzał o meble, lekko się trząsł itd. Ale mu przeszło. Następnego dni wróciłem z pracy i zszedłem do niego na parter żeby zobaczyć co się z nim dzieje. Leżał - popatrzył na mnie i nagle położył mi główkę na ręce, dostał ataku padaczki - pierwszy raz coś takiego w życiu widziałem, masowałem go, krzyczałem, zleciał się ojciec który kosił trawę i żona. płaczemy nad nim nie mogąc mu pomóc. ciągle myśleliśmy, że w konwulsjach nas opuści. wreszcie atak ustał, myśleliśmy że umarł. nie dałem za wygraną, tak jak stałem wziąłem go na ręce i zaniosłem do auta. pojechaliśmy do lecznicy (zresztą do tej, na której forum jesteśmy. od małego tam z Nim jeździmy). Po drodze się... ocknął - nie wierzyliśmy. Od razu tel do Żony, że żyje - nie wierzyła, potem mówiła, że myślała, że go podmienimy hehe. Dojechaliśmy - Ojciec cały w trawie, ubrany jak żul, ja w pantoflach góralskich i polarze Mamy (jak się domyślacie 20 numerów za małym hehe). Wpadłem do lecznicy i krzyczę, że mam umierającego psa i natychmiast musi mieć wizytę. Wyszedłem na pole i... widzę ojca i Rondzie idących jak na spacerze. Rocc merda ogonem i uśmiecha się jakby właśnie wstał. Pomyślałem, że mnie ludziska zaraz zjedzą, bo przecież narobiłem rabanu i mam wejść bez kolejki. Pani Dr wyszła i weszła do lecznicy z powrotem - miała szukać umierającego psa, a nie takiego jak nasz Jednak wróciła i weszliśmy do środka. Dostał oczywiście kroplówkę - okazał się, że jak normalnie jego poziom cukru we krwi wynosił 400-500 i więcej, tak wtedy zbliżył się prawie do zera... Taki to był terminator, RoccoCop Właśnie się zorientowałem, że siedzę uśmiechnięty, to chyba dobrze?
Witaj Rocco! Dobrze, że się uśmiechasz. Wspominaj jak najwięcej tych chwil kiedy byliście szzcęśliwi, kiedy po burzy zaczynało swiecić słońce . Musi jeszzce dużo czasu upłynąć abyście do końca go opłakali i pzreżyli ten żal i tęsknotę. Mój Maxio odszedł 19.06- to już prawie 4 miesiące, ale do tej pory popłakuję i bardzo tęsknię. I nadal nie potrafię wziąć innego pieska. Na to przyjdzie jeszcze czas. Ostatnio znalazłam pod szafą jego obgryzioną zabawkę. Schowałam jak najcenniejszą rzecz na świecie w bezpieczne miejsce tak na pamiątkę Bardzo trudne jest pogodzenie się z losem. Najważniejsze, że zrobiłeś dla swojego ukochanego pieska wszystko co było w ludzkiej mocy a nawet więcej Trzymaj się cieplutko. Pozdrawiam Serdecznie
-
- Posty:15
- Rejestracja:06 października 2013, 18:51
HMMM..... moze wielu wlascicieli zwierzakow uzna to za totalna glupote ale stracilam 3 psy jednego jako dzieckozarazil sie czyms na wsi, drugi zjadl koncowke od kielbasy (lubil wygrzebywac smieci) niewytrzymala do operacji, zmarla kilka godzin przed, koncowka pociela wszystkie wtetrznosci zaraz po niej (mialam jednoczesnie 2 sunie) druga wpadla pod samochod, do tej pory nieraz snia mi sie po nocach tesknie za nimi ale jedyne co zlagodzi troche bol to drugi pies, wiem teraz padna teksty w stylu niemozna sobie szukac zastepstwa i inne tego typu, ale mieszkanie bedzie puste niebedzie slychac pasurkow na panelach chlipania wody z miski szczekania jak ktos puka puki bedzie pustka w mieszkaniu bedzie pustka w sercu. Od razu mowie zaden pies niezastapi ci zmarlego po kazdy zwierzak jest inny ale nowy da ci tyle milosci ze przestaniesz rozpamietywac i cierpiec. ja dlugo nieoglam sie zebrac na nowego zwierzaka po stacie tamtych ale najpierw mialam kota potem jakos przpadkiem znalazlam odrzucona przez wszstkich sunie ktorej nikt nie chcial bo odstawala od miotu i niewygladala jak rasowiec bo byla zmieszana z innym psem, wniosla tyle milosci w moje zycie i tyle wdziecznosci, nieudalo mi sie uratowac tamtych chociaz walczylam i opiekowalam sie do ostatniej chwili ale chociaz tego psiaka udalo mi sie uratowac od zlego losu w schronisku i dostalam za to wiele dobrego od niej i nie jest mi juz pusto i smutno
-
- Posty:3474
- Rejestracja:12 listopada 2009, 20:36
Ewelina - na miłość boska! Istnieje coś takiego jak interpunkcja w języku polskim! I istnieje po to, by jej używać i czynić tekst zrozumiałym i czytelnym!
-
- Informacje
-
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 11 gości